Выбрать главу

– Powisi, póki nie zgnije ze szczętem. Książę na gardle przykazał karać, kto by zdjąć próbował – karzeł pochwycił pytające spojrzenie Szarki. – Chłopka, dziecię własne w kotle na strawę uwarzyła i do Spichrzy przed gniewem pańskim zbiegła… bo i głód popod miastem takowy, że rychło ludziska ziemię żreć będą, tedy chłopstwo zbiega, kędy może, ani im nasz dobry pan Evorinth z dusienicami nastarcza. A białkę ową to ja dobrze pomnę, jako ją przed rychtarza drabowie przywiedli. Głupia była baba, głupia straszliwie. Ani się próbowała zapierać. Dziecisków w obejściu dziewięcioro, gadała, a wszystkie ledwo zipią, tedy my z chłopem uradzili, przyjdzie najdrobniejsze na karmę uwarzyć. Jak uradzili, tak uwarzyli – zarechotał. – Ale widać, strawa im na zdrowie nie poszła.

– To i chłopa na pal nawlec powinni – spostrzegła Szarka.

– A, to już zgoła inna sprawa – wyłożył szyderczo. – Bo widzicie, dzieciak, jako i każde inne żywiszcze w obejściu, ojcowskiej władzy powinnien. A władza to surowa, nieugięta, choćby i życie zabrać władna. Nie zachwala tedy tego książę nasz pan dobry, ale chłop był w prawie własnego dziecięcia mięso żreć, to i żarł, i karać się go za to nie godzi. Ale niewiastka matka jest i matczyna w niej powinność. Znaczy się, dziecię własne miłować i życie własne za nie stawić. Durne prawo, ale prawo. Przeto babę na pal nawlekli, a chłopa luzem puścili. Ale ledwo nogami powłóczył i zda mi się, też długo nie pociągnie.

Przed piątą bramą Książęcy Trakt rozszerzał się nieco, tworząc obszerny, podłużny dziedziniec. Mury były tu równie solidne jak wcześniej, ale wprawne oko rozpoznawało w niektórych miejscach odmienną murarkę.

– Opactwo tu kiedyś stało potężne – znów się odezwał niziołek. – Sławne, nieledwie jak sama świątynia. Aliści się potem powadzili, bo książę nieboszczyk przychylał ucha raczej opatowi niźli świątyni. Ale nie godzi się u mężów świątobliwych niskich pobudek dorozumiewać, tedy pewnie nie o książęcą łaskę, ale o większe rzeczy spierać się musieli, znaczniejsze… – zarechotał plugawo. – Znaczy się, o gacie…

Kilku książęcych drabów przystanęło wokół, przysłuchując się ciekawie słowom niziołka. Książęcy raz po raz brali się za łby ze strażnikami świątynnymi, toteż karzeł ani się nie stropił i dalej radośnie na mnichów wygadywał.

– Ano, prawie o gacie – ciągnął. – Bo widzicie, mnisi w opactwie nie dość, że poczęli bez gaci chodzić, to jeszcze głosili, że gacie oznaka zniewieścienia i gwoli surowości zakonnej przeniewierstwo. Nie dziwota, że rozjuszyli świątynnych, którzy też rześko pokrzykiwali, że mnisi z opactwa zadki gołe trzymają, aby tym łatwiej mieszczkom dogadzać. Wkrótce już głośno o herezji wygadywano, stosami się nawzajem straszono i na zamek listy gniewliwe pisano. A jak się wszystko skończyło, próżno gadać. Księcia na łańcuchu do świątyni pachołkowie przywiedli, opactwo zburzone. Co zaś się tyczy gaci… nie dalej, jak wczoraj u dworki księżnej Egrenne w alkierzu mnicha przydybali, więc aż tak one świątynnym nie wadzą… – zarechotał.

– Ale wam zawadzić mogą – ostrzegł czarnowłosy halabardnik. – Niech na was ktoś kapłanom doniesie, to po was jeno w gaciach smród zostanie.

Halabardnicy szli trzymać straż przy książęcych ogrodach, zresztą bez większego zapału, gdyż dla uczczenia letniego święta w koszarach wydawano ciężkie skalmierskie wino i nie nęciła ich służba. Skwapliwie przyjęli niziołka do kompanii, a temu też gęba się nie zamykała. Miasto, widać, dobrze znał, bo jedna za drugą sypały się opowieści, wszystkie wredne i sprośne.

– Po co to? – spytała Szarka, wskazując na zbiegowisko przy kamiennej sadzawce.

– Nie słyszeliście o żywej wodzie ze świątyni Nur Nemruta? – zdziwił się halabardnik. – Toż ona wszędy słynie, niemoc każdą leczy. A najbardziej w czas letniego święta.

– Ano – przytaknął z powagą karzeł. – Przeto Servenedyjki cały rok w niej konie poją. Najzdrowsze są to wierzchowce w Krainach Wewnętrznego Morza.

– Cięty masz jęzor, łokietku! – mruknął pachołek – żeby ci go za bluźnierstwo nie wydarli. Ale prawda, że z daleka niedojdy wszelakie ciągną, by się tej wody napić. Nawet od Wężymorda posłowie przybyli z księżniczką, starego Smardza córą. Alchemiczka ona ponoć, w książęcych hawerniach rudy ma szukać, choć są i tacy, którzy powiadają, że chce błagać Śniącego o uzdrowienie, bo kuternóżka jest, znaczy kulawa. Na co przyszło? – pokręcił głową.

– Żeby kapłani Zird Zekruna w mieście popasali. A i to jeszcze, że popod wieczór zjechał poczet nielichy Zwajców. By się tylko z Pomorckimi za łby nie poczęli wadzić, bo nieszczęście będzie.

– A juści – przytaknął inny. – Jako kruczyska na wieczerzę się zlatują. A zuchwali tacy, że i po mieście samo – pas łażą. Zachodzim do Wiórka gardło przepłukać, to karczma bardzo zacna, a tam z tuzin Zwajeckich siedzi. Nic się nie boją. Piwo przednie ciągną, świniaka obkrawają. Dziewki też wszystkie się do nich szczerzą, żeby je łożna niemoc sprała, gżegżółki.

– Szumno Zwajeccy jechali, pod chorągwiami! Że się mury Spichrzy nie zawaliły, ze sromu pod ziemię nie zapadły! – zachichotał niziołek. – Ponoć za zaciężnych byli na Szczeżupinach, ale kto ich tam wie. Huczało od tego po mieście, a że huczało. Dziwne ludzie są Zwajeccy – ciągnął. – Gniewliwe łby, do bitki skore. Widziałem, jak ich dzisiaj pan nasz Evorinth do cytadeli wiódł. Nie w smak to wielce kapłanom. Krawęsek skwaszony chodził, bardziej za przyczyną owych Zwajców, niźli szczuraków. Niby święto jest, Servenedyjki pokoju pilnują, ale coś mi się nie widzi to wszystko… – wzruszył ramionami.

– Aby nie te włosy, to ty byś mogła być za Zwajkę – popatrzył bacznie na Szarkę. – Oni takoż chłopy wielkie, rozrośnięte i na gębie bladawe.

Dotarli do ósmej bramy, wysokiej, ostro sklepionej, z białego, gładko szlifowanego kamienia. Za nią rozciągały się zewnętrzne podwórce świątyni, klasztor Nur Nemruta, skryptoria, rozległy żółty gmach biblioteki i bursy szkolarzy. Było to jakby osobne miasto, ludne i gwarne, na dobre stajanie szerokie, opasane zębatymi murami.

Plac był ciasno zastawiony kramami, jak na jarmarku. Ludzie przepychali się, przekupnie wrzeszczeli. Na środku wkopano wysoki słup, obwieszony przy czubku wszelakim jadłem i widać dobrze czymś śliskim pomazany, bo z tuzin żaków daremnie usiłował wspiąć się ku zdobyczy.

Zza kramu z posążkami Śniącego wyszła drobna niewiasta w brunatnym płaszczu. Opadające do pasa, zebrane srebrzystymi klamerkami warkoczyki zdradzały szlachciankę.

– Kolegia tu kręgiem stoją – niziołek wskazał odrapane budynki z jasnego piaskowca. – Tam na prawo to skryptorium, gdzie się książęcy pisarczykowie szkolą. A z tyłu kolegium sztuk… Hej, nie odstawaj, panno!

Szarka przystanęła przed smatruzem ze skalmierskimi haftowanymi chustami. Zażywna przekupka przyjrzała się spode łba jej osmolonemu kubrakowi, ale nie odpędzała, bo w czas wiosennego zrównania za nic człek nie odgadnie, kto nędzarz, a u kogo pieniądz w sakiewce brzęczy.

– Paradne chusty, skalmierskie – zachęciła. – Tanio oddam, darmo prawie.

– Skończże – niziołek pociągnął Szarkę za rękaw. – Toć nigdy one Skalmierza nie oglądały. Popod samą Spichrza chłopy je tkają i trawą barwią, a mnie w brzuchu aż kruczy.