– Ano – mruknęła pod nosem wiedźma. – I okowity pod Hałuńską Górą nie masz, by człek ten rozum, co go nad inne bestie wynosi, do reszty mógł zamroczyć. Idź ty lepiej pijaństwo odsypiać, Twardokęsek, miast gębą po próżnicy kręcić.
O zmierzchu, gdy dzwony zaczęły bić, mnisi zebrali się na dziedzińcu na wieczorną modlitwę i długo śpiewali pod ciemniejącym niebem o bezkresnej wędrówce Cion Cerena. Potem rozdzielano wieczerzę, której wyczekiwała niecierpliwie zgromadzona pod klasztorną bramą biedota, coraz głośniej złorzecząc mnichom i ich pieśniom. Kiedy otwarto wierzeje, ciżba wdarła się do środka, mało co nie stratowawszy furtiana i popędziła ku kuchniom. Twardokęsek dostrzegł, jak stareńki kuternoga gna przez zagon kapusty, tłukąc sękatym kosturkiem rywali do darmowej miski. Pokręcił z zadziwieniem głową.
Znajomy mnich przydreptał do nich, pogawędził chwilę.
– Mój pan, Cion Ceren, prosił, bym z wami mówił, gdy do zdrowia dojdziecie – rzekł na koniec ku Szarce. – Z wami jeno samymi – niepewnie spojrzał na wiedźmę i Twardokęska.
– Chodźmy – Szarka podniosła się i wygładziła fałdy długiej sukni.
Przewiesiła przez ramię związane razem sandały. Gdy przechodziła obok dwóch młodych mnichów, obaj pokraśnieli i gwałtownie odwrócili wzrok – szlachetnie urodzone niewiasty Krain Wewnętrznego Morza nie chadzały boso. Twardokęsek patrzył, jak zwinnie wspina się pomiędzy białymi wapiennymi skałkami i przyszły mu na myśl jej słowa: “Pasałam kozy". Barbarzynka, pomyślał, dzika jak servenedyjskie wojowniczki, czego ona może szukać w Krainach Wewnętrznego Morza?
Jednak przed oczyma miał rozległą salę o niskim sklepieniu i pomalowanych czerwoną ochrą ścianach, które połyskiwały niepokojąco od zatkniętych w żelaznych pierścieniach pochodni. Naręcza bladoniebieskich, na wpół rozchylonych kwiatów, wrzaski ludzi dorzynanych na posadzce. I dziewka w jasnym, poszarpanym gieźle na szczycie schodów. Nie dojrzał jej lica, ale cienka była i chuda jak brzozowa witka, młodziuchna.
Jej krzyk smagnął go jak pejcz.
Nie wiedział, skąd mu się wziął ten obraz. Od owej nocy przy Skalniaku nawiedzały go dziwaczne widziadła, ni to sny, ni zwidy jakoweś, i lękał się ich niemało.
– Czemu ona mnie za sobą wlecze? – burknął, odwracając się ku wiedźmie. – Ja jestem człek prosty. Ja się na bogach, wiedźmach i książętach nie wyznaję.
– Nie spodoba się jej, jak ci powiem – odparła, wybierając rzepy z ogona rudego kociaka.
Twardokęsek zasępił się nieco, gdyż nie bardzo wiedział, jak wiedźmę nakłonić do gadania. Na Przełęczy Zdechłej Krowy zazwyczaj miał do czynienia z Servenedyjkami, niewiastami prostymi i w obejściu łatwymi, które uszczęśliwiał godziwie naostrzony sztylet i jeniec, na którym sztylet ów mogłyby wypróbować. Ale nie sądził, by wiedźma dała się skusić.
– Po co jej mówić? Ledwo co wydobrzała, a jak zacznie wrzeszczeć i wygrażać, jeszcze się jej rany na nowo otworzą – zaczął z namysłem. – A pomnisz, co Cion Ceren rzekł? Żem jej na strażnika przydany? A jakże mnie jej strażyć, jak nic nie wiem?
– No… – zawahała się wiedźma. – Jej imię. To, którym ją nazwałeś.
– Szarka? – zdumiał się Twardokęsek. – Niepodobna.
– A właśnie, że tak! – zaperzyła się wiedźma. – Szarka, jej pierwsze imię, matczyne… – urwała, pomyślała chwilkę. – Złe imię… i potem inaczej ją wołali, Dumenerg i ci… inni. Więc, jakżeś ją i tu nim obwołał, tedy pomyślała, że znak jest, i przy sobie cię trzyma. Zresztą tyś, Twardokęsek, bardzo do kogoś podobny. Kogoś, kogo znała. Wcześniej.
– I dlatego mnie plugastwo pilnuje? – oburzył się Twardokęsek. – Dla przesądu, zabobonu durnego? A ty czymże się zasłużyłaś? Z gęby w babkę nieboszczkę się wrodziłaś?
– Ja jestem użyteczna – z godnością – wyjaśniła wiedźma. Zbójca potrząsnął tylko głową i mamrocząc coś pod nosem, poszedł do klasztoru.
Powoli wspinali się po zboczu. Szarka była o wiele wyższa, mnich sięgał jej zaledwie do barków i mniej więcej w połowie drogi spostrzegł, że opiera się o nią coraz ciężej. Ramię, które go podtrzymywało, było chłodne i silne, lecz pamiętał jeszcze obraz rany na jej boku. Któż mógłby być tak okrutny, by uczynić coś równie potwornego temu dziecku? – pomyślał.
– Wystarczy – zdecydował, przysiadając na płaskim, nagrzanym słońcem kamieniu.
Bez sprzeciwu opadła na ziemię. Od nocy, gdy przybyła do opactwa, nie padał deszcz i trawa zdążyła już zżółknąć i zmarnieć. Dziewczyna z namysłem obracała w palcach długie, wyschnięte źdźbło i milczała. Mnich również nic nie mówił. Lubił patrzeć, jak o zmroku jej twarz wygładza się i łagodnieje.
Niebo ciemniało coraz bardziej.
Drgnęła, gdy świerszcz zaświergotał w trawie u ich stóp.
– Chciałeś ze mną mówić, ojcze – przypomniała.
Braciszek rzucił jej smętne spojrzenie. Nie ośmielał się wątpić w wyroki boga ani też rozumieć istoty sporów, które miały targnąć trzewiami Krain Wewnętrznego Morza. Lecz ze wszystkich sił współczuł temu dziecku.
Siedziała z brodą wspartą na dłoni. Jej oczy błądziły po ściemniałym od zmierzchu, przeciwnym krańcu kamieniołomu. Wyschnięta trawa pachniała mocno, jeżyki z krzykiem zlatywały się do gniazd. Za ich plecami, w ogrodzie opactwa, rozpalono już latarnie.
– Mój pan, Cion Ceren – zaczął z wysiłkiem – rzekł, że są rzeczy, które wiedzieć winniście. Przez wzgląd na to, co się zdarzy, l byście nie szli dalej spichrzańskim szlakiem. Bo ninie jeszcze zawrócić możecie.
– Dlaczego? – spytała, posyłając mu spojrzenie przejrzystych zielonych źrenic, których smutek zawsze napełniał go niepokojem. – Dlaczego?
– Mój pan… nie przybył tu, by ocalić ci życie, dziecko, czy uzdrowić… – ciągnął coraz cichszym głosem. – Trwoży go ta, której służysz, i to, co przynosisz. On… przyszedł, by cię uśmiercić… i odszedł z rozdwojonym sercem, a nas w lęku zostawił. Może nie ma w tym twojej winy. Ale mój pan powiedział, że Annyonne także nie znała swego przeznaczenia… a strzała jest strzałą i ważne jedynie, by sięgnęła celu.
Były to okrutne, posępne słowa – nie bez przyczyny imię Annyonne stało się przekleństwem – lecz nie umiał ich przemilczeć. Nie po tym, jak Cion Ceren ukazał mu Annyonne. Taką, jaka była na samym początku. Skrzydlatą, świetlistą i równie młodzieńczą jak owo dziecko, które siedziało teraz u jego stóp. Ale potem, gdy okaleczono ją i strącono z najwyższego z miejsc, i jeszcze później, gdy brocząc z pustych oczodołów strumieniami czarnej krwi, która zatruła ziemię, Annyonne czołgała się na miejsce swego przeznaczenia, wówczas nie pozostało nic prócz śmierci, która podążała za nią i poprzez nią.
Pobladła. Mimo półmroku widział, że nawet jej wargi stały się białe. Ale nim jeszcze zdążył jej dotknąć, znów zaśmiała się tym samym przyciszonym, złym śmiechem.
– Dary bogów… Przeklęte dary bogów.
Podniosła się – dostrzegł nie więcej niż czerwonawy wieczorny połysk na powierzchni szaty i długie włosy. Szła ku zboczu poprzez kępy kolczastych krzaków, które sięgały jej zaledwie do kolan, powoli, obok skręconego pnia strzaskanej piorunem sosny, bezszelestnie, z namysłem, jakby nie istniała krawędź i urwisko – i bał się, że skoczy w dół.
Cienie falowały na trawie, a on zaczął się modlić: “Przystań, nim przekroczysz poszarpany cień pnia, nim wejdziesz w zarys gałęzi".
Zatrzymała się dopiero nad krawędzią kamieniołomu, poza pasmem cieni.
– Myliłeś się co do mnie w wielu rzeczach, ojcze – oznajmiła przez ramię.
Pochyliła się, rwąc spódnicę na wąskie pasma, by nie krępowała ruchów. To, co nastąpiło potem, przypominało taniec, lecz nim nie było. Jej ruchy były nieskończenie powolne, niczym zawieszone w powietrzu.
Zamrugał, czując pod powiekami palące łzy, które nie chciały wypłynąć.
Pochodził z wioski nieopodal i nigdy nie czuł zamiłowania do sztuk, którymi od wieków szczyciło się opactwo. Nie pożądał wielkich tajemnic. Dlaczego ja, pomyślał z żalem, dlaczego właśnie ja?
Niebo było bezchmurne. Wąski ułamek księżyca wisiał wysoko, a dziewczyna na skraju urwiska zdawała się płynąć w powietrzu. Przypomniał sobie jezioro, gdzie niegdyś podbierał z braćmi jaja dzikich kaczek, i lecące nad wodą żurawie, jak stawały się czarne na falującej tarczy słońca, i głosy, którymi krzyczały o zmierzchu.
A potem skończyła i przypadła do ziemi gwałtownie, jak strącona kamieniem kaczka.
– Więc także i w tym pomyliłeś się, ojcze – powiedziała, nim zdążył krzyknąć, przestraszony, że zrobiła sobie krzywdę. – Miałam cztery lata, kiedy pokazano mi kroki. Minęło dalszych osiem, nim zdołałam je powtórzyć bez błędów, ale kochałam mojego nauczyciela i byłam uparta – uśmiechnęła się nieznacznie. – Tam, skąd pochodzę, nazywają to tańcem Annyonne. Czy wierzysz w przepowiednie, ojcze?
Słabo potrząsnął głową. Łzy, piekące, nie przepłakane łzy napłynęły mu pod powieki.
– Powiem to tobie, ale możesz powtórzyć każdemu – rzekła. – Przeszłam daleką ścieżkę, najdalszą. Poprzez ciemność, bo wszystkie gwiazdy pospadały, jedna po drugiej, i nie zastraszy mnie stara baśń. Jest taki dług, ojcze – jej oczy znów wydały mu się smutne, najsmutniejsze – który wypalił mnie bez reszty. Którego nigdy nie wypłacę. Więc jest taki dług i nie nagnę się do niczyjej woli.
I wtedy przypomniała mu się piosenka, którą śpiewali nad jeziorem, senni od podebranemu ojcu piwa, z brzuchami do przesytu napchanymi pieczonym sumem, rozleniwieni.
Hej, lekko po niebie leci ptak, Lecz nie doleci.