W głębi namiotu, w gieźle prawie pod szyję zadartym, wiedźma pochrapywała melodyjnie, gębę miała zaróżowioną od snu i gorąca. Przy niej drzemał ryży kociak, dla odmiany wyciągnięty na grzbiecie, z łapami rozwalonymi na wszystkie strony, i zębami przez sen szczękał.
– No, co żeś się tak, Twardokęsek, spłonił? – Szarka uśmiechnęła się półgębkiem. – Nie udaję, że rozumiem, ale ani wam mać jestem, ani gamratka. Co mi rzec chciałeś? Że głupia wiedźma jest? Że rozumem za wiedźmienie płaci? Że ją na koniec w ogień wrzucą albo gdzieś popod płotem ukamienują?
– Widzisz, Twardokęsek – podjęła po chwili – mnie nigdy nie ciągnęło ni do wysokich sztuk, ni do przepowiedni. Niech już sobie ta przyszłość spokojnie pod kamieniem leży, myślałam. Po co licho budzić?
– Tyle że się do was iście plugastwo samo garnie – zbójca przeczesał palcami brodę. – Ile ludzi na gościńcu w błocie zdechło, a was wedle Skalniaka wiedźma w mig wyłuskała. A przecie i jadziołek… Bo, widzicie, gadają ludzie, że u norhemnów wiedźmy same w Łysogóry lezą i jadziołki juchą przywabiają, by bardziej jeszcze przeciwko człowieczemu plemieniu czarzyć. I kiedy przełęczami ku nam zagon norhemnów idzie, to owe wiedźmy z jadziołkami na samym przodku. Bo plugastwo im wszelkie rzeczy zakryte wykłada dobitnie, gdzie zbrojni, a gdzie osady i dobytek bez obrony pozostawione…
– Niedorzeczność – wzruszyła ramionami. – I to taka, co książąt waszych głupotę i niezdarność ma tłumaczyć, bo sam gadałeś, że szlaków nikt nie broni. A z jadziołkiem też rzecz się ma inaczej. Wieszczyć to on mi wieszczy, ale we śnie. Obudzona strzępy tylko z maligny pomnę. Tak, Twardokęsek, jakbyś brzeszczot widział, co cię ma utrupić, jeno ni ręki, ni godziny rozpoznać nie zdołasz. Póki co jednak – wstała, otrzepała spódnicę – od tego, co pokazuje, spać mi się zgoła odechciewa. A ty jutro bacz wkoło, Twardokęsek, i na wiedźmę miej uważanie.
Posiedział jeszcze, buty wypolerował, aż się błyszczeć poczęły, a potem cichutko wsunął się na posłanie. Wiedźma jak zwykle wargi miała miękkie, przychylne. Co z tobą począć, niedojdo, pomyślał, kiedy przywarła do jego boku, wszystkich nas przez ciebie na pale naniżą. Ale potem zaczął jej szeptać o miejscu, do którego zmierzają, gdzie nie ma powroźników i stosów. Dopiero, kiedy był w niej i kołysał ją powolnym, łagodnym rytmem, pojął, że takiego miejsca nie ma w Krainach Wewnętrznego Morza.
Patrzył, jak śpi z twarzą ukrytą w dłoni, mrucząc do siebie z cicha. Poili jaz Szarką odwarem z maku, bielunki i szaleju, po którym całymi dniami chodziła otępiała i senna, lecz Twardokęsek obawiał się, że gdy nadejdzie czas, żadne zioła nie zdołają powstrzymać wiedźmiego szału. Przypominał sobie gadki o ludziach rozszarpanych we śnie, w posłaniu. Wyratowała Szarkę, pomyślał ze złością, to i wyratowała, ale potem trzeba się było jej pozbyć, plugastwo jest, jak wszystkie inne. Po co to ze sobą włóczyć? Toż złe się od złego lęgnie jako żaby z błota.
I usnął. We śnie złe zarzuciło mu nogę na biodro.
Sowa przeleciała nad gościńcem, niziuchno, prawie zawadziwszy skrzydłem o czuprynę pana Krzeszcza, aż od nagłego przestrachu potknął się o wystający korzeń. Nie odszedł daleko od włości Piorunka, bo zesłabł bardzo po tym, jak go u prąga oćwiczono. Dowlókł się nad strumień i w wysokich trawach kilka dni niemal bez życia przeleżał, tyle tylko przytomności mając, by się z rzadka wody napić. Ale miało mu to niedomaganie wyjść na dobre, bowiem okoliczne chłopstwo było srodze rozjuszone śmiercią Działońca i gdy rozniosła się wieść o ucieczce pana Krzeszcza, poczęli go bardzo pilnie szukać.
Pan Krzeszcz domyślał się po trochu tego polowania. Wystrugał sobie laskę – bo miecz gdzieś w opresji na książęcym dworze stracił – i brnął, nieboraczek, na przełaj przez lasy. Szedł ku północy, pomny, co mu pod pręgierzem rzekł sługa Zird Zekruna.
Starał się prędko iść, ale mu nogi, nienawykłe do długich marszów, straszliwie popuchły, a rany na obdartym do żywego mięsa grzbiecie jątrzyły się, zwabiając całe chmary much i innego żarłocznego plugastwa. Wędrował więc pan Krzeszcz przeważnie nocami, bo chłód łagodził nieco jego cierpienia i robactwo było mniej dokuczliwie.
Dnie przesypiał w co suchszych wykrotach. Wpełzał głęboko pod paprocie, okręcał się resztkami opończy: drzemał czujnie niby suseł, bo się bał bobaków i innych leśnych potworków. Z głodu i wyczerpania pan Krzeszcz poczynał słyszeć rozmaite głosy i wydawało mu się, że przy jego boku kroczy jakaś postać wielka a złowieszcza. Zżył się z owymi majakami i wierzył, że czuwa nad nim moc boska i nie da mu marnie sczeznąć. One też niechybnie musiały go przeprowadzić przez ziemie księcia Piorunka, bowiem pewnego wieczoru pana Krzeszcza obudziło wielkie bicie dzwonów.
Oprzytomniawszy cokolwiek, ośmielił się wychynąć z lasu i ujrzał w oddali potężne mury opactwa Cion Cerena. No, jest jeszcze w świecie sprawiedliwość, pomyślał, ściskając w garści podróżny kostur. Są sądy, co się za moją krzywdą ujmą, przyjdzie jeszcze kara na księcia pana za bezbożność i okrucieństwo. Chętnie mi opat Ciecierka ucha przychyli, myślał, toż on tylko czeka pozoru, żeby księcia pognębić.
Pokrzepiony, ruszył ku biciu dzwonów i z każdym krokiem lżej mu było na duszy.
Ale kiedy się u bramy o opata dopytywał, furtian zaśmiał się tylko sucho.
– Gdzie tobie, dziadu, do opata! Wedle kolei przy kuchniach stań, może się jeszcze dla ciebie jadło znajdzie.
– Nie po jałmużnę, ale z wiadomością do świątobliwego Ciecierki przychodzę – żachnął się pan Krzeszcz.
– Ot, trafił mu się posłaniec! – zaszydził braciszek. – Ale na nieszczęście, nie czekał na cię opat, precz poszedł, nie wiedzieć kędy. I więcej się, dziadu, nie dopytuj, byś sobie jakiej biedy nie napytał.
– Jam jest pan Krzeszcz z Krzeszczowego Jaru! – rozgniewał się szlachcic. – Wy tu czas mitrężycie, a po okolicy wałęsa się Smardzów syn. Ścigać go trza! Chwytać! Idź straży wołać, klecho, a pędem. Bo ja lepszych od ciebie batogami smagać kazałem…
– A ja – furtian widywał w opactwie wielu ludzi o pomieszanym rozumie, ale nie miał do nich cierpliwości – każę cię w klatce zamknąć i nad bramą ludziom ku uciesze zawieszę. Powiadam, dziadu, poszedł precz!
Jeszcze nie rozeszła się ćma, a już Kuna wypędził wolarzy z posłań.
– Trza nam się we dwa dzionki uwinąć – podsunął Twardokęskowi miskę soczewicy. – Popędzim stado aż do wodopoju na Trwodze, a potem dalej, póki woły nie ustaną.
– Furgon nie nadąży – zauważył zbój z niepokojem – a na trakcie przygoda łacno się może trafić.
– Dogna nas u Trwogi – wzruszył ramionami poganiacz – albo i jeszcze później. Jak o dziewkę się strachasz, a ona na zwierzu jeździć przywykła – kiwnął głową na skrzydłonia – niech ze stadem idzie. Ale widzi mi się, że jeszcze ona mdła. Lepiej na wozie ostawić, niż by ją bydlęta stratowały.
– Zbóje pono tu siedzą – mruknął. – Jakże to baby samopas puścić?
– Toż ty już raz pilnował – zarechotał dziobaty Morda, patrząc, jak Szarka poi z kubła skrzydłonia. – Pilnował, a nie upilnował. I nie dziwota, bo dziewka urodna.
– Ot, stuliłbyś lepiej pysk – warknął Twardokęsek – nim ci go przetrącą. Szarka! – krzyknął. – Pójdź no tu, Szarka!
Szła przez pole koniczyny z oczami spuszczonymi na ziemię, w serdaczku od haftu szafranowym, z pasem zebranym na przedzie pojedynczym węzłem i włosami splecionymi na karku w ciężki supeł – ni panna, ni mężatka. Skrzydłoń z początku skradał się za nią, jednak kilka kroków przed paleniskiem zawrócił, uciekając wielkimi susami ku wiedźmie.
– Umna gadzina – zauważył Kuna – nikomu tykać się nie pozwoli, jeno dziewkom.
– Od małego przy Szarce – wyjaśnił Twardokęsek. – Ojciec z książęcymi chadzali na południe bijać norhemnów i razu jednego znaleźli to to przy ścierwie, nie większe niż łokieć było. Szarka wtenczas jeszcze mało co od ziemi odrosła, ale karmiła je szmatką nurzaną w krowim mleku. Z ręki jej jadło, a dosiąść też nikomu innemu się nie dało, to ojciec postanowili, że w wiano się dziewce należy. Skrzydliszcze mu jeno przycięlim, aby zanadto nie zbytkowało.