Выбрать главу

Marchewa pomachał serdecznie w stronę nadchodzących krasnoludów.

— Dzień dobry, panie Stospopas! Witam, panie Wręcemocny.

Potem odwrócił się i skinął głową prowadzącemu pochód trollowi. Zabrzmiało stłumione puknięcie, gdy wystrzelił kolejny fajerwerk.

— Dzień dobry, panie Boksyt. Złożył dłonie koło ust.

— Proszę się zatrzymać i posłuchać! — huknął.

Oba pochody rzeczywiście się zatrzymały, z pewnym wahaniem i ogólnym wpadaniem na siebie tych, co szli z tyłu. Mieli do wyboru albo to, albo przejść po Marchewie.

Jeśli Marchewa miał jakąś niewielką wadę, polegała na tym, że kiedy był skupiony na innych sprawach, nie zwracał uwagi, co dzieje się dookoła. Dlatego umknęła mu rozmowa, prowadzona szeptem za jego plecami.

— Ha! To też była zasadzka! A twoja matka była rudą…

— Moi panowie — zaczął Marchewa spokojnym, przyjaznym tonem. — Jestem przekonany, że nie ma powodów do tak wojowniczej postawy…

— Wy też nas zasadzka! Mój prapradziadek on w dolinie Koom i on mówił!

— …w naszym pięknym mieście w tak pogodny dzionek — mówił dalej Marchewa. — Muszę poprosić was, dobrzy obywatele Ankh-Morpork…

— Tak? To nawet wiesz, kim był twój ojciec?

— …abyście, absolutnie nie rezygnując z prawa do świętowania waszych wspaniałych etnicznych tradycji, brali przykład z moich kolegów funkcjonariuszy, którzy zapomnieli o dawnych waśniach…

— Rozbiję ci głowę, ty paskudny krasnolud!

— …dla dobra naszego…

— Załatwię cię nawet z ręką przywiązaną za plecami!

— …miasta, któremu służą i którego odznakę…

— To masz okazja! Zwiążę ci dwie ręce za plecy!

— …noszą z dumą i godnością.

— Aargh!

— Auuu!

Marchewa uświadomił sobie, że nikt nie zwraca na niego uwagi. Obejrzał się.

Młodszy funkcjonariusz Cuddy odwrócony był nogami do góry, ponieważ młodszy funkcjonariusz Detrytus usiłował obijać bruk jego hełmem, chociaż młodszy funkcjonariusz Cuddy wykorzystywał tę pozycję, ściskając młodszego funkcjonariusza Detrytusa za kolana i próbując wbić zęby w jego kostkę.

Uczestnicy obu marszów przyglądali się im zafascynowani.

— Powinniśmy coś zrobić! — stwierdziła Angua w zaułku, gdzie kryli się strażnicy.

— Boja wiem… — odparł z wolna sierżant Colon. — Takie etniczne historie są zawsze bardzo delikatne.

— Można łatwo pogorszyć sytuację — dodał Nobby. — Strasznie wrażliwi są tacy typowi etnicy.

— Wrażliwi? Przecież oni próbują się pozabijać!

— To kwestia kulturowa — wyjaśnił żałośnie Colon. — Nie możemy przecież narzucać im norm naszej kultury. To byłby gatunkizm.

Na środku ulicy kapral Marchewa poczerwieniał.

— Jeśli tknie któregoś choćby palcem, kiedy wszyscy ich kumple patrzą, wiejemy ile sił — szepnął Nobby.

Żyły wystąpiły Marchewie na karku. Podparł się pod boki.

— Młodszy funkcjonariusz Detrytus! — ryknął. — Zasalutować!

Wiele godzin usiłowali go tego nauczyć. Mózg Detrytusa potrzebował czasu, by przyswoić sobie zasadę, kiedy jednak już tam trafiła, nie znikała prędko.

Zasalutował. Ręką pełną krasnoluda.

Zasalutował, trzymając młodszego funkcjonariusza Cuddy’ego — podnosząc go niczym niewielką, rozzłoszczoną maczugę.

Brzęk uderzających o siebie hełmów odbił się echem od ścian budynków. Po nim nastąpił trzask obu ciał padających na bruk.

Marchewa potrącił ich czubkiem sandała.

Potem odwrócił się i podszedł do krasnoludów. Trząsł się z gniewu.

W zaułku sierżant Colon zaczął z przerażenia ssać brzeg własnego hełmu.

— Macie broń, co? — warknął Marchewa, zwracając się do setki krasnoludów. — Oddajcie ją! Jeśli krasnoludy, które mają broń, nie rzucą jej natychmiast, cala parada, i to naprawdę cała, trafi do aresztu! Nie żartuję!

Krasnoludy w pierwszym szeregu cofnęły się o krok. Tu i tam brzęknęły padające na bruk metalowe narzędzia.

— Całą broń — powiedział groźnie Marchewa. — To dotyczy również ciebie, z tą czarną brodą, co się chowasz za panem Młociskaczem! Widzę pana, panie Wręcemocny! Proszę to odłożyć! Nikogo to nie śmieszy!

— On tam zginie, prawda? — spytała cicho Angua.

— To zabawne — odparł Nobby. — Gdybyśmy to my czegoś takiego spróbowali, już byśmy byli małymi kawałkami mielonki. Ale jemu jakoś się udaje.

— Krizma — stwierdził sierżant Colon, który musiał oprzeć się o mur.

— Chce pan powiedzieć: charyzma? — domyśliła się Angua.

— Jedna z nich. Zgadza się.

— Jak on to robi?

— Nie wiem — mruknął Nobby. — Pewnie to dlatego, że łatwo daje się polubić.

Marchewa zwrócił się do trolli, które uśmiechały się drwiąco, widząc zakłopotanie krasnoludów.

— A co do was — powiedział — z całą pewnością będę dziś patrolował okolice Alei Kamieniołomów. Na pewno nie zobaczę tam niczego niestosownego, prawda?

Nastąpiło ogólne przestępowanie z jednej wielkiej nogi na drugą i pomrukiwanie.

Marchewa przyłożył dłoń do ucha.

— Nie dosłyszałem…

Pomruk wzniósł się jak toccata rozpisana na setkę niechętnych głosów, podejmujących wspólny temat: „Tak, panie kapralu Marchewo”.

— Doskonale. A teraz rozejść się. I nie chcę już żadnych awantur. Dobre chłopaki.

Marchewa strzepnął pył z rąk i uśmiechnął się do wszystkich. Trolle przyglądały mu się zaskoczone. W teorii powinien już być cienką warstwą mazi na kamieniach, ale jakoś się tak nie stało.

— On właśnie nazwał sto trolli dobrymi chłopakami — szepnęła zdumiona Angua. — Przecież niektóre dopiero co zeszły z gór! Mech je porasta!

— Najsprytniejsza rzecz na trollu — stwierdził sierżant Colon.

A potem świat eksplodował.

* * *

Strażnicy wyszli, zanim kapitan Vimes zdążył wrócić do Pseudopolis Yard. Powlókł się schodami do gabinetu i usiadł na brudnym skórzanym krześle. Patrzył tępo na ścianę.

Chciał przecież odejść ze Straży. Oczywiście, że chciał.

Przecież tego tutaj nie można nazwać życiem. Nie prawdziwym życiem.

Nienormalne godziny pracy. Człowiek z dnia na dzień nie jest pewien, jakie prawo obowiązuje aktualnie w tym pragmatycznym mieście. Żadnego życia rodzinnego. Marne posiłki, zjadane, gdy akurat trafi się wolna chwila — Vimes kilka razy jadł nawet kiełbaskę w bułce od Gardło Sobie Podrzynam Dibblera. Zawsze panuje upał albo leje deszcz. Żadnych przyjaciół oprócz innych strażników, bo tylko oni żyli w jego świecie.

Tymczasem on za parę dni przeniesie się, jak to określał sierżant Colon, do luksusów. Całe dnie nic do roboty, tylko jeść, jeździć sobie na wielkim koniu i wykrzykiwać rozkazy.

W takich chwilach pamięć przywoływała wspomnienie starego sierżanta Kepple. To on dowodził Strażą Miejską, kiedy Vimes był młodym rekrutem. Wkrótce potem odszedł na emeryturę. Zrobili składkę i kupili mu tani zegarek, jeden z tych, co chodzą przez parę lat, aż demon w środku wyparuje.

Głupi pomysł, myślał ponuro Vimes, wpatrzony w ścianę. Człowiek odchodzi z pracy, oddaje komuś odznakę, klepsydrę i dzwonek, a my co mu dajemy? Zegarek.

Ale i tak przyszedł następnego dnia do pracy — ze swoim nowym zegarkiem. Żeby pokazać młodym, jak wszystko działa — tak powiedział; żeby załatwić parę niedokończonych spraw, cha, cha. Dopilnować, żebyście wy, żółtodzioby, nie narobili sobie kłopotów, cha, cha. Miesiąc później nosił węgiel, zamiatał podłogę, biegał na posyłki i pomagał ludziom pisać raporty. I wciąż przychodził sześć lat później, aż raz ktoś zjawił się wcześniej i znalazł go na podłodze…