Angua wzruszyła ramionami. Marchewa zauważył, jak interesująco faluje jej klatka piersiowa.
— Coś, co skrytobójcy tam trzymali, żeby móc na to popatrzeć?
— No tak… A zaraz powiecie jeszcze, że ten pies wszystko widział.
— Hau?
Edward d’Eath zaciągnął zasłony, zaryglował drzwi i oparł się o nie plecami. To było takie łatwe! Położył zawiniątko na stole. Było wąskie, długości około czterech stóp.
Rozwinął je ostrożnie i… on… leżał przed nim. Wyglądał całkiem jak na rysunku. Typowe dla tego człowieka: cała strona starannie wykreślonych kuszy, a coś takiego na marginesie, jakby nie miało znaczenia.
Taki prosty! Czemu go ukrywać? Pewnie dlatego że ludzie się bali. Ludzie zawsze boją się rzeczy, dających władzę. Robią się nerwowi.
Edward podniósł go, przez chwilę ważył w dłoni, po czym odkrył, że idealnie pasuje do ramienia i ręki.
„Jesteś mój.”
I to był — mniej więcej — koniec Edwarda d’Eatha. Coś jeszcze istniało przez pewien czas, ale czym było i w jaki sposób myślało, nie do końca mieści się w ludzkich kategoriach rozumienia.
Było już prawie południe. Sierżant Colon zabrał nowych rekrutów na strzelnicę przy Antałku. Vimes poszedł z Marchewą na patrol. Czuł, jak coś w nim się gotuje i przelewa na zewnątrz. Coś łechtało skorodowane, ale wciąż czynne instynkty, próbując zwrócić na siebie uwagę. Musiał być w ruchu. Marchewa mógł najwyżej dotrzymywać mu kroku.
Uczniowie wciąż sprzątali ulice wokół gildii.
— Skrytobójcy w biały dzień — burknął Vimes. — Aż dziwne, że nie rozpadają się w proch.
— To robią wampiry, panie kapitanie — poprawił go Marchewa.
— Ha! Masz rację. Skrytobójcy, licencjonowani złodzieje i przeklęte wampiry! Wiesz, chłopcze, kiedyś to było wspaniałe miasto.
Odruchowo weszli w zwykły rytm kroków… Przechadzali się.
— Kiedy mieliśmy królów, panie kapitanie?
— Królów? Królów? Nie, do licha!
Kilku skrytobójców obejrzało się ze zdziwieniem.
— Coś ci powiem — podjął Vimes. — Monarcha jest władcą absolutnym, tak? Głównym szefem…
— Chyba że jest królową — wtrącił Marchewa.
Vimes spojrzał na niego niepewnie, po czym skinął głową.
— Owszem, albo główną szefettą…
— Nie, to pasuje raczej do młodych kobiet. Królowa jest zwykle starsza. Musiałaby być… szefessą? Nie, to raczej młode księżniczki. Jak by to… Chyba szeferiną.
Vimes przystanął. To chyba coś w atmosferze miasta, pomyślał. Gdyby Stwórca powiedział w Ankh-Morpork: „Niech się stanie światło”, nie posunąłby się już dalej, bo ludzie zaczęliby pytać: „A jakiego koloru?”.
— Najwyższym władcą, tak? — podsumował, ruszając przed siebie.
— Tak.
— Ale to niesłuszne, rozumiesz? Żeby jeden człowiek miał władzę nad życiem i śmiercią.
— Ale jeśli jest dobrym człowiekiem… — zaczął Marchewa.
— Co? Co?! No dobrze. Przyjmijmy, że jest dobrym człowiekiem. Ale jego zastępca też jest dobrym człowiekiem. Miejmy taką nadzieję. Bo on też jest najwyższym władcą, w imieniu króla. I reszta dworu… też muszą być dobrymi ludźmi. Bo jeśli choć jeden z nich jest człowiekiem złym, w rezultacie rodzi się korupcja i kumoterstwo.
— Patrycjusz jest najwyższym władcą — zauważył Marchewa. Skinął głową przechodzącemu trollowi. — Dzień dobry, panie Karbunkuł.
— Ale nie nosi korony, nie siedzi na tronie i nie tłumaczy ci, że powinien rządzić — wyjaśnił Vimes. — Nienawidzę tego drania. Ale jest uczciwy. Uczciwy jak korkociąg.
— Mimo wszystko dobry człowiek na tronie…
— Tak. A potem co? Królowanie zatruwa ludzkie umysły, mój chłopcze. Porządni ludzie zaczynają kłaniać się i dygać tylko dlatego, że czyjś ojciec był większym morderczym sukinsynem niż ich ojciec. Posłuchaj mnie tylko! Kiedyś pewnie mieliśmy dobrych królów. Ale królowie płodzą innych królów. Krew robi swoje i w końcu dostajesz bandę aroganckich, morderczych sukinsynów! Takich, co to ścinają głowy królowym i co pięć minut walczą ze swoimi kuzynami! To trwało całe wieki! Aż pewnego dnia jakiś człowiek powiedział: „Dosyć już królów!”, powstaliśmy i walczyliśmy z przeklętymi arystokratami, ściągnęliśmy króla z tronu i zawlekliśmy go na plac Sator, a tam odrąbaliśmy mu ten jego paskudny łeb! Dobra robota!
— A niech mnie… — westchnął z podziwem Marchewa. — Kto to był?
— Kto?
— Ten człowiek, który powiedział: „Dosyć już królów”. Ludzie się im przyglądali. Twarz Vimesa, czerwona z gniewu, stała się czerwona z zakłopotania. Jednak odcień nie zmienił się zbytnio.
— Och… Był… był wtedy komendantem Straży Miejskiej — wymamrotał. — Nazywali go Kamienną Gębą.
— Nigdy o nim nie słyszałem.
— On, tego… nieczęsto występuje w podręcznikach historii — wyjaśnił Vimes. — Czasami musi się zdarzyć wojna domowa, a czasami potem lepiej jest udawać, że nic nie zaszło. Ludzie muszą wykonać jakieś zadanie, a później powinni być zapomniani. To on wzniósł topór, rozumiesz. Nikt inny nie chciał tego zrobić. W końcu chodziło o królewską szyję. Królowie są… wyjątkowi. — Niemal wypluł to ostatnie słowo. — Nawet kiedy widzieli już… prywatne pomieszczenia i zebrali… kawałki. Nawet wtedy. Nikt nie chciał oczyścić świata. Ale on chwycił topór, przeklął ich wszystkich i zrobił, co należało.
— Który to był król? — spytał Marchewa.
— Lorenzo Łagodny — odparł z roztargnieniem Vimes.
— Widziałem jego portret w pałacowym muzeum. Gruby staruszek. Otoczony przez gromadę dzieci.
— O tak — zgodził się ostrożnie Vimes. — Bardzo lubił dzieci. Marchewa pomachał ręką parze krasnoludów.
— Nie wiedziałem o tym — stwierdził. — Myślałem, że wybuchła jakaś haniebna rebelia czy coś w tym rodzaju.
Vimes wzruszył ramionami.
— Można to znaleźć w książkach historycznych, jeśli się umie szukać.
— I to był koniec królów w Ankh-Morpork?
— Nie, ocalał jeszcze jeden syn, o ile pamiętam. I paru obłąkanych krewnych. Wygnano ich. To podobno straszny los dla królewskiego rodu. Ja tam nie uważam, żeby był taki straszny.
— A ja chyba tak. Pan przecież lubi to miasto, kapitanie.
— Niby tak. Ale gdybym miał wybierać między wygnaniem a odrąbaniem głowy… to podajcie moją walizkę. Nie, królów pozbyliśmy się na dobre. Ale miasto działało.
— Wciąż działa.
Minęli już Gildię Skrytobójców i szli obok wysokich, ponurych murów Gildii Błaznów stojącej przy sąsiedniej ulicy.
— Nie. Ono tylko toczy się z rozpędu. Popatrz tam. Marchewa posłusznie uniósł głowę.
Przy rogu Broad-Wayu i Alchemików wznosił się znajomy budynek. Miał ozdobną, ale pokrytą brudem fasadę. Dach skolonizowały gargulce.
Wykute nad wejściem motto głosiło pokruszonymi literami:
DESZCZ NI ŚNIEG, NI MROK NOCY NIE PSZESZKODZOM POSŁAŃCOM W WYPEŁNIENIU OBOWIONZKU.
W lepszych czasach mogło to być prawdą, ale ostatnio ktoś uznał za stosowne przybić do muru załącznik o treści:
ALE LEPIEJ NIE PYTAJ O:
skały
trolle z kijami
wszelkiego typu smoki
panią Cake
wjelkie zielone stwory z zembami