— A tak — zgodził się Vimes. — Przestępczy umysł. Tak jest. Chłodne powietrze w starym holu przyjął jak błogosławieństwo.
Oparł się o ścianę i spojrzał na kartonik.
— „Rusznic”?
— Mówił pan, że zauważył coś na dziedzińcu… — zaczął Marchewa.
— Co to jest rusznic?
— To mogło być cokolwiek w muzeum skrytobójców, ale delikatne, więc dali taki znak przy gablocie, żeby niczego nie ruszać. Tak czasem robią w muzeach.
— Nie, nie przypuszczam… A skąd wiesz, co robią w muzeach?
— Wie pan, kapitanie, czasami je odwiedzam, kiedy mam wolny dzień. Jest jedno na uniwersytecie, a lord Vetinari pozwolił mi pochodzić po starym pałacu. Są muzea gildii, gdzie zwykle mnie wpuszczają, jeśli ładnie poproszę. I jest muzeum krasnoludów niedaleko Szronowej…
— Naprawdę? — zainteresował się mimowolnie Vimes. Tysiące razy przechodził ulicą Szronową.
— Tak jest. Kawałek w bok, w Zaułku Bąkowym.
— Zabawne. A co w nim pokazują?
— Wiele interesujących przykładów chleba krasnoludów. Vimes zastanowił się przez chwilę.
— To teraz nieważne — uznał. — Zresztą „rusz nic” pisze się osobno. — Wcale nie, panie kapitanie.
— Chciałem powiedzieć, że zwykle pisze się osobno. Obracał w palcach kartonik.
— Trzeba być kompletnym błaznem, żeby włamywać się do Gildii Skrytobójców — mruknął.
— Tak jest.
Gniew wypalił resztki alkoholu. Raz jeszcze Vimes czuł… nie, nie dreszcz, to nie było właściwe słowo… raczej wrażenie czegoś. Wciąż nie był pewien, co to takiego, ale wiedział, że czeka…
— Samuelu, co się tu dzieje?
Lady Ramkin zamknęła za sobą drzwi jadalni.
— Obserwowałam cię — powiedziała. — Byłeś bardzo nieuprzejmy, Sam.
— Starałem się nie być.
— Diuk Eorle to bardzo stary przyjaciel.
— Naprawdę?
— No, szczerze mówiąc, nie cierpię go. Ale zachowywałeś się tak, żeby zrobić z niego głupca.
— Sam robił z siebie głupca. Ja tylko pomagałem.
— Przecież często słyszałam, jak bywasz… nieuprzejmy, mówiąc o krasnoludach i trollach.
— To co innego. Mam do tego prawo. Ten idiota nie poznałby trolla, choćby ten się po nim przespacerował.
— Ależ na pewno by poznał, gdyby troll się po nim przespacerował — wtrącił Marchewa. — Niektóre ważą do…
— Co właściwie stało się takiego ważnego? — przerwała mu lady Ramkin.
— Szukamy… człowieka, który zabił Chubby’ego — wyjaśnił Vimes.
Wyraz twarzy lady Ramkin zmienił się natychmiast.
— To co innego, ma się rozumieć — oświadczyła. — Takich ludzi należałoby publicznie wychłostać.
Dlaczego to powiedziałem? — zastanawiał się Vimes. Może dlatego że to prawda. Ten… rusznic… zaginął, a zaraz potem krasnoludzki rzemieślnik został wrzucony do rzeki z paskudnym przeciągiem w miejscu, gdzie powinien mieć klatkę piersiową. Te fakty jakoś się łączą. Muszę tylko odszukać brakujące ogniwa…
— Marchewa, wrócisz ze mną do Młotokuja?
— Tak jest, kapitanie. Po co?
— Chcę zajrzeć do jego warsztatu. I tym razem będę miał ze sobą krasnoluda.
Więcej nawet, dodał w myślach. Będę miał kaprala Marchewę. A przecież wszyscy lubią kaprala Marchewę.
Vimes słuchał, jak rozwija się konwersacja po krasnoludzku. Marchewa chyba wygrywał, ale minimalnie. Klan ustępował nie z powodu argumentów rozsądku czy posłuszeństwa wobec prawa, ale dlatego… no cóż… dlatego że prosił Marchewa.
Wreszcie kapral uniósł wzrok. Siedział na krasnoludzim stołku, więc kolanami praktycznie obejmował własną głowę.
— Musi pan zrozumieć, kapitanie, że warsztat krasnoluda jest czymś bardzo ważnym.
— Jasne — przytaknął Vimes. — Rozumiem.
— I jeszcze… tego… jest pan większym.
— Słucham?
— Większym. Znaczy, większym niż krasnolud.
— Aha.
— Więc… Wnętrze warsztatu krasnoluda to jakby… no, jakby wnętrze jego ubrania, jeśli pan rozumie, o co mi chodzi. Mówią, że może pan tam zajrzeć, jeśli ja będę z panem. Ale nie wolno panu niczego dotykać. Hm… nie są z tego zadowoleni, kapitanie.
Krasnolud — być może pani Młotokuj — wręczył mu pęk kluczy.
— Zawsze miałem dobre układy z krasnoludami — przypomniał Vimes.
— Nie są zadowoleni, kapitanie. Myślą, no… myślą, że do niczego nie dojdziemy.
— Dołożymy wszelkich starań!
— Nie… Źle to przetłumaczyłem. Hm… nie chcą nas urazić, kapitanie, ale uważają, że pewne grupy nie pozwolą nam do niczego dojść.
— Au!
— Przepraszam, kapitanie — powiedział Marchewa, który chodził niczym odwrócona litera L. — Za panem… Proszę uważać na głowę przy…
— Au!
— Może lepiej pan usiądzie, a ja się rozejrzę.
Warsztat był podłużny i oczywiście niski, z niewielkimi drzwiczkami na drugim końcu. Pod świetlikiem stał duży blat, a przy sąsiedniej ścianie było palenisko i stojak z narzędziami.
I dziura.
Kawał rynku odpadł od ściany.
Vimes potarł grzbiet nosa. Nie znalazł dziś wolnej chwili, żeby się przespać. I jeszcze coś: musi przywyknąć do sypiania, kiedy jest ciemno. Nie pamiętał, kiedy ostatnio spał w nocy.
Pociągnął nosem.
— Czuję fajerwerki — oznajmił.
— Może z paleniska — zastanowił się Marchewa. — Zresztą krasnoludy i trolle nad całym miastem puszczały niedawno sztuczne ognie.
Vimes skinął głową.
— No dobrze. Co więc widzimy?
— Ktoś bardzo mocno uderzył o ścianę, w tym miejscu.
— To się mogło przydarzyć kiedykolwiek.
— Nie, kapitanie. Pod dziurą są okruchy tynku, a krasnolud zawsze starannie sprząta swój warsztat.
— Naprawdę?
Na stojakach przy warsztacie stały rozmaite elementy broni, niektóre na wpół wykończone. Vimes sięgnął po większą część kuszy.
— Dobra robota — zauważył. — Młotokuj nieźle sobie radził z mechanizmami.
— Był z tego znany. — Marchewa grzebał wśród drobiazgów na blacie. — Miał delikatną rękę. Jako hobby budował pozytywki. Nigdy nie umiał odrzucić mechanicznego wyzwania. Ehem… a czego właściwie szukamy, kapitanie?
— Nie jestem pewien. O, to dobrze wygląda…
Był to topór bojowy, tak ciężki, że Vimesowi ręka opadła. Skomplikowane linie pokrywały ostrze. Taka broń wymagała z pewnością całych tygodni pracy.
— Nie jest to zabawka na sobotnią noc, co?
— Ależ nie — zaprotestował Marchewa. — To broń pogrzebowa.
— Wyobrażam sobie.
— Chciałem powiedzieć, że zostanie pogrzebana z krasnoludem. Każdego krasnoluda chowa się z bronią. Wie pan? Żeby zabrał ją ze sobą do… do tego miejsca, gdzie idzie.
— Ale jakie świetne wykonanie! I ostra jak… au! — Vimes wsadził palec do ust. — Jak brzytwa.
Marchewa był oburzony.
— Oczywiście. Jak mógłby stawić im czoło z marną bronią?
— O jakich nich mówisz?
— O wszystkich, których może spotkać w swojej podróży po śmierci — wyjaśnił Marchewa, nieco zakłopotany.
— Aha. — Vimes zawahał się. W tej dziedzinie nie czuł się najpewniej.