— To starożytna tradycja.
— Myślałem, że krasnoludy nie wierzą w diabły, demony i takie rzeczy.
— To prawda, ale… nie jesteśmy pewni, czy one o tym wiedzą.
— Aha.
Vimes odłożył topór i sięgnął po coś innego z blatu. Był to rycerz w zbroi, wysokości około dziewięciu cali. W plecach miał kluczyk. Vimes przekręcił go i niemal upuścił rycerza, gdy ten zaczął poruszać nogami. Postawił go na ziemi, a rycerz ruszył sztywno przed siebie, machając mieczem.
— Porusza się trochę jak Colon, zauważyłeś? — rzucił Vimes. — Nakręcany.
— Są popularne — wyjaśnił Marchewa. — Pan Młotokuj robił jedne z najlepszych.
Vimes skinął głową.
— Szukamy czegoś, czego nie powinno tu być. Albo czegoś, co powinno być, ale nie ma. Brakuje czegoś?
— Trudno powiedzieć, kapitanie. Nie ma tu tego.
— Czego?
— Tego, czego brakuje — wyjaśnił z powagą Marchewa.
— Chodzi mi — tłumaczył cierpliwie Vimes — o cokolwiek, czego tu nie widzisz, a spodziewałbyś się zobaczyć.
— No więc… Ma… to znaczy miał wszystkie typowe narzędzia. I to bardzo porządne. Właściwie szkoda.
— Czego?
— Trzeba będzie je przetopić, naturalnie.
Vimes przyjrzał się równym rzędom młotków i pilników.
— Czemu? Czy jakiś inny krasnolud nie mógłby ich używać?
— Jak to? Używać narzędzi innego krasnoluda? — Marchewa skrzywił się z niesmakiem, jakby ktoś mu zaproponował, żeby nosił stare spodenki kaprala Nobbsa. — Nie, to nie jest… właściwe. Znaczy, te narzędzia są jego cząstką. Znaczy, żeby ktoś ich używał po tym, jak on ich używał przez tyle lat, znaczy… urrgh.
— Naprawdę?
Nakręcany rycerz wszedł pod ławę.
— To takie… nieodpowiednie. E… paskudne.
— Rozumiem. Vimes wstał.
— Kapi…
— Au!
— …proszę uważać na głowę. Przykro mi.
Rozcierając czoło jedną ręką, Vimes dotknął drugą dziury w tynku.
— Tam… tam coś jest — oznajmił. — Podaj mi jedno z tych dłutek. Odpowiedziało mu milczenie.
— Dłuto proszę. Jeśli masz od tego poczuć się lepiej, to właśnie próbujemy ustalić, kto zabił pana Młotokuja!
Marchewa z wyraźną niechęcią wybrał narzędzie.
— To dłuto pana Młotokuja, wie pan — przypomniał z wyrzutem.
— Kapralu Marchewa, czy możecie choć na dwie sekundy przestać być krasnoludem? Jesteście strażnikiem. I dajcie tu to nieszczęsne dłuto. Mam za sobą ciężki dzień. Dziękuję!
Vimes wcisnął ostrze w otwór i po chwili na dłoń wypadł mu nierówny ołowiany krążek.
— Z procy? — zdziwił się Marchewa.
— Nie ma tutaj dość miejsca. Zresztą jak, u licha, pocisk wbił się tak głęboko w ścianę?
Wrzucił krążek do kieszeni.
— To chyba byłoby wszystko. — Wyprostował się. — Może lepiej… au!… wyciągnij tego nakręcanego rycerza. Zostawmy po sobie porządek.
Marchewa wsunął się w ciemność pod ławą. Coś zaszeleściło.
— Tu jest jakiś papier, kapitanie.
Wynurzył się, machając pożółkłym arkusikiem. Vimes przyjrzał się uważnie.
— Nic z tego nie rozumiem — oświadczył po chwili. — W każdym razie to nie po krasnoludzku, tyle wiem. Ale te symbole… już gdzieś takie widziałem. Albo bardzo podobne. — Oddał papier Marchewie. — Może ty dasz radę coś z tym zrobić.
Marchewa zmarszczył czoło.
— Mógłbym zrobić kapelusz — powiedział. — Albo stateczek. Albo taką jakby chryzantemę.
— Chodzi mi o symbole. Rozumiesz te symbole?
— Nie bardzo, kapitanie. Ale wyglądają znajomo. Jakby… jakby pismo alchemików.
— Och, nie! — Vimes zakrył oczy rękami. — Nie ci przeklęci alchemicy! Nie ta nieszczęsna banda obłąkanych sprzedawców fajerwerków! Mogę znieść skrytobójców, ale nie tych idiotów. Nie! Błagam! Która godzina?
Marchewa zerknął na klepsydrę u pasa.
— Około wpół do dwunastej, kapitanie.
— No to idę do łóżka. Ci klauni mogą zaczekać do jutra. Mógłbyś uczynić mnie szczęśliwym człowiekiem, gdybyś powiedział, że ten papier należał do Młotokuja.
— Wątpię, kapitanie.
— Ja też. Chodźmy. Wyjdziemy tylnymi drzwiami. Marchewa przecisnął się z trudem.
— Proszę uważać na głowę, kapitanie.
Vimes, niemal na kolanach, zatrzymał się i obejrzał framugę.
— No tak, kapralu — powiedział w końcu. — Wiemy, że nie troll to zrobił, prawda? Z dwóch powodów. Po pierwsze, troll nie przecisnąłby się przez te drzwi, mają krasnoludzi wymiar.
— A jaki jest drugi powód?
Vimes ostrożnie zdjął coś z drzazgi w górnej listwie framugi.
— Drugi powód, kapralu, jest taki, że trolle nie mają włosów.
O drewno zaczepiło się kilka długich rudych pasemek. Ktoś pozostawił je tu nieświadomie — ktoś wysoki. W każdym razie wyższy od krasnoluda.
Vimes przyjrzał się im uważnie. Wyglądały raczej jak nici niż włosy. Cienkie czerwone nici.
Co tam. Ślad to ślad.
Starannie owinął je w papier wypożyczony z notesu Marchewy i wręczył kapralowi.
— Masz. Schowaj w bezpiecznym miejscu.
Wypełzli w ciemność. Do muru umocowany był wąski podest z desek, a za nim płynęła rzeka.
Vimes wyprostował się ostrożnie.
— To mi się nie podoba, Marchewa — rzekł. — Kryje się pod tym coś paskudnego.
Marchewa spojrzał w dół.
— To znaczy, dzieją się rzeczy niewidoczne — wyjaśnił spokojnie Vimes.
— Tak jest, kapitanie.
— Wracajmy do Yardu.
Przeszli się przez Mosiężny Most, dość powoli, gdyż Marchewa uprzejmie witał każdego, kogo napotkali. Zatwardziali opryszkowie, których normalna odpowiedź na uwagę strażnika byłaby elegancko sparafrazowana przez ciąg symboli umieszczanych zwykle w górnym rzędzie klawiatury maszyny do pisania, teraz — słysząc serdeczne: „Dobry wieczór, Tłuczek! Uważaj na siebie” — uśmiechali się z zakłopotaniem i mamrotali coś nieszkodliwego.
Vimes przystanął na środku mostu, by zapalić cygaro. Potarł zapałkę o jednego z ozdobnych hipopotamów. Potem spojrzał na mętne wody.
— Marchewa…
— Słucham, kapitanie.
— Sądzisz, że istnieje coś takiego jak przestępczy umysł? Marchewa niemal słyszalnie próbował się zastanowić.
— Czy… ma pan na myśli kogoś takiego… jak Gardło Sobie Podrzynam Dibblera?
— On nie jest przestępcą.
— A zjadł pan kiedyś jego pasztecik, kapitanie?
— No niby… niby tak, ale… on jest po prostu geograficznie rozbieżny na półkuli finansowej.
— Słucham?
— Rozumiesz, on tylko nie zgadza się z innymi co do położenia rzeczy. Na przykład pieniędzy. Uważa, że wszystkie powinny być w jego kieszeni. Nie, chodzi mi…
Vimes przymknął oczy. Pomyślał o dymie cygar, o drinkach i lakonicznych głosach. Są ludzie, którzy odbierają innym pieniądze. W porządku, to zwykła kradzież. Ale są też ludzie, którzy jednym krótkim słowem potrafią odebrać komuś samo człowieczeństwo. To zupełnie inna sprawa.
Chodzi o to, że… Owszem, nie lubił krasnoludów i trolli. Ale właściwie nikogo specjalnie nie lubił. Jednak codziennie bywał w ich towarzystwie i miał prawo ich nie lubić. Natomiast żaden tłusty idiota nie miał prawa wygadywać takich rzeczy.
Spojrzał w wodę. Tuż pod nim wyrastała jedna z podpór mostu; Ankh chlupotała i bulgotała wokół niej. Odpadki — kawałki belek, gałęzie, śmieci — zbierały się, tworząc obrzydliwą pływającą wyspę. Rosły tam nawet jakieś grzyby.