— Myślałem, że to coś związanego z alchemią — powiedział Cuddy. — Wygląda trochę jak kusza, tylko że bez łuku. I to słowo: cinz-sur. Co to znaczy?
— Nie mam pojęcia. Moim zdaniem brzmi barbarzyńsko. Zresztą… Jeśli to już wszystko, panie strażniku, to czekają nas tu poważne badania. — Silverfish zaczął podrzucać kulę z fałszywej kości słoniowej. — Nie jesteśmy takimi naiwnymi marzycielami jak stary Leonard.
— Cinzsur — mruczał Cuddy, obracając na wszystkie strony kartkę. — R-u-s-z-n-i-c…
Silverfish upuścił kulę. Cuddy ledwie zdążył schować się za Detrytusa.
— Już to kiedyś robiłem — powiedział sierżant Colon, kiedy wraz z Nobbym zbliżali się do Gildii Błaznów. — Kiedy zastukam kołatką, trzymaj się blisko ściany. Jasne? Kołatka miała kształt sztucznego biustu — należała do odmiany uważanej za bardzo zabawną przez graczy w rugby oraz wszystkich, którym chirurgicznie usunięto poczucie humoru. Colon zastukał szybko, po czym odskoczył w bezpieczne miejsce.
Coś zawyło, kilka razy zatrąbił róg, zabrzmiała melodyjka, którą ktoś pewnie uważał za wesołą. Potem nad kołatką otworzyła się mała klapka i powoli wynurzył się tort śmietankowy na końcu drewnianego ramienia. Po chwili ramię pękło i tort upadł na ziemię u stóp Golona.
— To smutne, prawda? — zauważył Nobby.
Drzwi uchyliły się, ale tylko na kilka cali. Przez szczelinę wyjrzał mały klaun.
— Słuchajcie, słuchajcie, słuchajcie — powiedział. — Dlaczego grubas zastukał do drzwi?
— Nie wiem — odparł odruchowo Colon. — A dlaczego zastukał?
Spoglądali na siebie nawzajem, zaplątani w puentę.
— Ja pierwszy zapytałem — przypomniał z wyrzutem klaun. Miał smętny, zgaszony głos.
Sierżant Colon spróbował wrócić do rzeczywistości.
— Sierżant Colon, nocna straż — przedstawił się. — A to kapral Nobbs. Przyszliśmy z kimś porozmawiać o człowieku, który… którego znaleziono w rzece.
— A tak. Biedny brat Fasollo. W takim razie lepiej wejdźcie do środka.
Nobby chciał już pchnąć drzwi, kiedy Colon powstrzymał go i znacząco wskazał palcem w górę.
— Wydaje mi się, że nad drzwiami stoi wiadro białej farby — oświadczył.
— Rzeczywiście? — zdziwił się klaun. Był bardzo niski i nosił za duże buty, w których wyglądał jak wielkie L. Twarz miał pokrytą cielistą farbą, na której wymalowano szerokie, zmarszczone brwi. Jego włosy były zrobione z kilku starych, zafarbowanych na czerwono mopów. Nie był tęgi, ale obręcz w spodniach miała nadawać mu wygląd człowieka śmiesznie grubego. Para gumowych szelek, które sprawiały, że spodnie podskakiwały w górę i w dół, stanowiła kolejny element w ogólnym obrazie totalnego, absolutnego przygłupa.
— Tak — potwierdził Colon. — Stoi.
— Na pewno?
— Bez wątpienia.
— No to przepraszam — rzekł klaun. — Wiem, że to głupie, ale w pewnym sensie tradycyjne. Chwileczkę.
Usłyszeli odgłos przeciąganej drabiny, potem brzęki i przekleństwa.
— Już dobrze. Możecie wejść.
Klaun przeprowadził ich przez bramę. Jedynym dźwiękiem było klapanie jego butów po kamieniach. Nagle jakby przyszedł mu do głowy jakiś pomysł.
— Wiem, że nie ma na to wielkich szans, ale czy któryś z panów zechciałby powąchać moją dziurkę od guzika?
— Nie.
— Nie.
— Tak przypuszczałem. — Klaun westchnął. — To niełatwe zajęcie, wiecie panowie. Błaznowanie, znaczy. Mam dyżur przy bramie, bo odbywam karę.
— Naprawdę?
— Stale zapominam: płacz na zewnątrz, śmiech w środku, czy odwrotnie? Ciągle mi się miesza.
— Co do tego Fasollo… — zaczął Colon.
— Właśnie trwają uroczystości pogrzebowe. Dlatego mam spodnie opuszczone do połowy masztu.
Wreszcie znowu wyszli na światło dnia.
Wewnętrzny dziedziniec był wypełniony błaznami i klaunami. W podmuchach wiatru brzęczały dzwoneczki. Promienie słońca błyszczały na czerwonych nosach i kilku strumykach wody z fałszywych dziurek od guzików.
Klaun wprowadził strażników między szeregi błaznów.
— Doktor Białolicy na pewno porozmawia z panami, jak tylko skończymy — obiecał. — A przy okazji, mam na imię Boffo.
Z nadzieją wyciągnął rękę.
— Nie podawaj mu — ostrzegł Colon. Boffo był załamany.
Zagrała orkiestra i z kaplicy wyszła procesja członków gildii. Trochę z przodu maszerował klaun niosący niedużą urnę.
— To bardzo wzruszające — szepnął Boffo.
Na podwyższeniu po przeciwnej stronie prostokątnego dziedzińca czekał gruby klaun w workowatych spodniach z szerokimi szelkami. Miał muszkę, wirującą powoli na wietrze, a na głowie cylinder. W ręku trzymał pęcherz na kiju.
Klaun z urną dotarł do podwyższenia, wszedł po stopniach i zatrzymał się.
Orkiestra umilkła.
Klaun w cylindrze uderzył niosącego urnę pęcherzem w głowę — raz, dwa, trzy razy…
Ten z urną zrobił krok naprzód, potrząsnął peruką, jedną ręką złapał urnę, drugą pasek tego w cylindrze, po czym z wielką powagą wysypał popioły zmarłego brata Fasollo do spodni drugiego klauna.
Obecni westchnęli chórem. Orkiestra zagrała hymn błaznów „Marsz idiotów”; pod koniec wyleciał fragment puzonu i trafił jednego z klaunów w potylicę. Ten odwrócił się i uderzył klauna za sobą, który jednak uchylił się, wskutek czego trzeci klaun został powalony na mosiężny bęben.
Colon i Nobby spojrzeli po sobie i pokręcili głowami.
Boffo wyjął dużą biało-czerwoną chustkę i wydmuchał nos, zabawnie przy tym trąbiąc.
— Klasyka — powiedział. — Tego właśnie by sobie życzył.
— Czy domyślasz się, co zaszło? — spytał Colon.
— Oczywiście. Brat Grimeldi wykonał starą sztuczkę pięta-palce i przechylił urnę…
— Czy wiesz, dlaczego zginął Fasollo?
— Hm… naszym zdaniem to był wypadek.
— Wypadek — powtórzył chłodno Colon.
— Właśnie. Tak uważa doktor Białolicy.
Boffo na chwilę uniósł głowę. Podążyli wzrokiem za jego spojrzeniem. Tuż obok Gildii Błaznów widoczne były dachy budynków Gildii Skrytobójców. Nie warto denerwować takich sąsiadów, zwłaszcza kiedy jest się uzbrojonym tylko w śmietankowy tort, w najlepszym razie na kruchym cieście.
— Tak uważa doktor Białolicy — powtórzył jeszcze raz Boffo, wlepiając spojrzenie w swoje ogromne buty.
Sierżant Colon lubił spokojne życie. A miasto spokojnie mogłoby się obejść bez jednego czy dwóch błaznów. Jego zdaniem, gdyby zniknęli wszyscy, świat stałby się odrobinę szczęśliwszym miejscem. A jednak… jednak… Szczerze mówiąc, sam nie wiedział, co ostatnio wstąpiło w straż. Marchewa — wszystko przez Marchewę. Nawet Vimes ostatnio się tym zaraził. Nie zostawiamy już spraw w spokoju…
— Może na przykład czyścił maczugę i ona przypadkiem uderzyła — burknął Nobby. On też to złapał.
— Nikt nie chciałby zabijać młodego Fasollo — stwierdził klaun. — Był przyjazną duszą. Wszędzie miał przyjaciół.
— Prawie wszędzie — poprawił go Colon.
Pogrzeb dobiegł końca. Trefnisie, błazny i klauni wracali do swoich zajęć, po drodze utykając w drzwiach. Było sporo przeciskania się, popychania, trąbienia nosów i opadania spodni. Ta scena nawet najszczęśliwszego człowieka skłoniłaby, żeby podciął sobie żyły w piękny wiosenny poranek.
— Wiem tylko — oświadczył Boffo — że kiedy widziałem go wczoraj, wyglądał bardzo… dziwnie. Zawołałem go, gdy przechodził przez bramę, a on…