Выбрать главу

— P-rzeprowadziłem staranne śledztwo, rozumiecie, i udało mi się znaleźć miejsce, gdzie nastąpił atak. Dokładne przeszukanie gruntu ujawniło parę starych gwoździ z powozów, kilka miedzianych monet, a w bryle zwęglonego drewna… to.

Wyciągnęli szyje.

— Wygląda na obrączkę.

— Tak. Oczywiście, powierzchnia jest odbarwiona, inaczej ktoś by zauważył. Pewnie była schowana gdzieś w powozie. Kazałem ją trochę oczyścić, więc można przeczytać inskrypcję. Natomiast tutaj mamy ilustrowany spis klejnotów koronnych Ankh, wykonany w roku 907 AM, za panowania Tyrrila. Jeśli wolno, pozwolę sobie zwrócić waszą uwagę na tę niewielką ślubną obrączkę w lewym dolnym rogu stronicy. Jak zauważycie, artysta uprzejmie zapisał inskrypcję.

Minęło kilka minut, zanim wszyscy obejrzeli obrączkę i rysunek. Byli ludźmi z natury podejrzliwymi. Byli potomkami ludzi, dla których podejrzliwość i paranoja stanowiły zasadnicze cechy umożliwiające przetrwanie.

A to dlatego, że wszyscy należeli do arystokracji. Nie znalazłby się wśród nich nikt, kto by nie znał imienia swego praprapradziadka i nazwy wstydliwej choroby, na którą umarł.

Niedawno spożyli nie najlepszy posiłek, który jednak zawierał liczne stare i godne uwagi wina. Przybyli na spotkanie, ponieważ wszyscy znali ojca Edwarda, a d’Eathowie byli wspaniałym rodem, choć obecnie w dość trudnej sytuacji.

— Widzicie zatem — rzekł z dumą Edward — że dowody nie pozostawiają miejsca na wątpliwości. Mamy króla!

Goście starali się unikać patrzenia sobie nawzajem w oczy.

— Myślałem, że się ucieszycie…

Wreszcie lord Rust wyraził wspólną opinię. W jego lodowatych, błękitnych oczach nie było miejsca na litość, która nie stanowiła cechy ułatwiającej przetrwanie. Czasem jednak mógł zaryzykować odrobinę łagodności.

— Edwardzie — powiedział. — Ostatni król Ankh-Morpork zginął setki lat temu.

— Ścięty p-rzez zdrajców!

— Nawet gdyby udało się znaleźć potomka, królewska krew nieco by się przez ten czas rozcieńczyła, nie sądzisz?

— Królewskiej krwi nie da się r-ozcieńczyć!

No tak, pomyślał lord Rust. Więc to taki typ… Młody Edward wierzy pewnie, że dotknięcie króla może uleczyć skrofuły, jakby królewska krew była odpowiednikiem maści siarkowej. Młody Edward uważa, że nie istnieje jezioro krwi zbyt głębokie, by nie warto było przez nie przebrnąć w celu osadzenia na tronie prawowitego króla, że nie ma czynu zbyt haniebnego w obronie korony. Właściwie to romantyk.

Lord Rust nie był romantykiem. Rustowie dobrze się przystosowali do postmonarchicznych stuleci w Ankh-Morpork, kupując, sprzedając, wynajmując, szukając kontaktów i robiąc to, czym zawsze zajmowali się arystokraci: refowaniem żagli i trwaniem.

— Cóż, możliwe — zgodził się łagodnym tonem człowieka, który próbuje namówić samobójcę do zejścia z parapetu. — Musimy jednak zadać sobie pytanie, czy Ankh-Morpork w obecnym momencie potrzebuje króla.

Edward popatrzył na niego jak na wariata.

— Potrzebuje? Czy potrzebuje? Przecież nasze wspaniałe miasto usycha pod butem tyrana!

— Aha… Masz na myśli Vetinariego.

— Czy nie widzicie, co zrobił z Ankh-Morpork?

— To rzeczywiście bardzo nieprzyjemny człowiek, nuworysz — przyznała lady Selachii. — Ale trudno mu zarzucić, żeby realnie kogokolwiek terroryzował. W każdym razie nie bardzo. Nie w ścisłym sensie.

— Musisz mu to przyznać — dodał wicehrabia Skater. — Miasto funkcjonuje, tak? Mniej więcej. Pospólstwo i kto tam jeszcze pracuje.

— Ulice są bezpieczniejsze niż za czasów Snapcase’a Psychoneurotycznego — zauważyła lady Selachii.

— Bezpieczniejsze? Vetinari powołał Gildię Złodziei! — krzyknął Edward.

— Tak, tak, naturalnie, bardzo naganna decyzja, nie ma wątpliwości. Z drugiej strony, skromna roczna opłata pozwala spacerować bezpiecznie…

— Zawsze powtarza — wtrącił lord Rust — że jeśli musi już występować przestępczość, niech to przynajmniej będzie przestępczość zorganizowana.

— Mam wrażenie — odezwał się wicehrabia Skater — że ludzie z gildii tolerują go, bo ktokolwiek inny byłby gorszy, tak? Mieliśmy przecież kilka naprawdę… trudnych przypadków. Ktoś jeszcze pamięta Windera Morderczego?

— Harmoniego Szalonego?

— Scapulę Wesołego? Człowieka o bardzo ostrym dowcipie?

— Za to Vetinari… to coś niezupełnie… — zaczął lord Rust.

— Wiem, co chcesz powiedzieć — wtrącił wicehrabia Skater. — Nie podoba mi się, że on zawsze wie, co myślisz, zanim jeszcze zdążysz o tym pomyśleć.

— Wszyscy wiedzą, że skrytobójcy wyznaczyli za niego honorarium w wysokości miliona dolarów — przypomniała lady Selachii. — Tyle by kosztowało jego zabicie.

— Prześladuje mnie myśl — dodał lord Rust — że o wiele więcej kosztowałoby dopilnowanie, by pozostał zabity.

— Na bogów! Co się stało z dumą? Co się stało z honorem? Wszyscy wyraźnie drgnęli, gdy ostatni lord d’Eath poderwał się na równe nogi.

— Spróbujcie sami siebie posłuchać! Spójrzcie na siebie! Czy jest tu choć jeden człowiek, który nie patrzył na poniżenie swego rodu od czasu królów? Nie pamiętacie już czynów swych przodków?

Edward zaczął krążyć wokół stołu. Musieli odwracać głowy, by go obserwować.

Wyciągnął rękę.

— Pan, lordzie Rust! Pański p-rzodek został mianowany baronem, kiedy samotnie, uzbrojony jedynie w szp-ilkę, wybił oddział trzydziestu siedmiu Klatchian. Czy tak?

— Tak, ale…

— Pan… lordzie Monflathers! Pierwszy diuk poprowadził sześciuset ludzi do chwalebnej i bohaterskiej klęski w bitwie pod Quirmem! Czy to już nic nie znaczy? Pan, lordzie Venturi, i pan, sir George… Siedzicie w Ankh, w swoich starych rezydencjach, pod starymi nazwiskami, na starych pieniądzach, podczas gdy gildie… Gildie! Bandy mętów i sklepikarzy… Gildie, powiadam, zabierają glos w sp-rawach miasta!

W dwóch krokach znalazł się obok półki i rzucił na stół potężny, oprawny w skórę tom, potrącając nim kieliszek lorda Rusta.

— „Herbarz” Niemózgiego! — krzyknął. — Wszyscy mamy w nim swoje stronice! Należy do nas! Ale ten człowiek chyba was zahipnotyzował! Zap-ewniam was, że zbudowany jest z krwi i kości, że jest śmiertelny! Nikt nie śmie go usunąć, bo obawia się, że sytuacja ułoży się wtedy trochę gorzej! Na bogów!

Goście słuchali ponuro. Miał rację, oczywiście… jeśli tak to ująć. I ocena wcale nie brzmiała lepiej, wygłaszana przez tego wzburzonego, patetycznego młodzieńca.

— Tak, tak. Dobre, stare czasy. Iglice rosnące w niebo, proporce, rycerskość i takie tam — rzekł wicehrabia Skater. — Damy w spiczastych kapeluszach. Chłopcy w zbrojach, walący się czym popadnie. I tak dalej. Ale wiesz przecież, że trzeba iść z duchem czasu…

— To był złoty wiek.

O bogowie, pomyślał lord Rust. On naprawdę w to wierzy.

— Widzisz, mój chłopcze… — Lady Selachii spróbowała uspokoić Edwarda. — Kilka przypadkowych podobieństw i skromny element biżuterii nie dają jeszcze mocnych podstaw, prawda?

— Niania mi opowiadała — wtrącił wicehrabia Skater — że prawdziwy król potrafi wydobyć miecz z kamienia.

— Tak, tak. I wyleczyć łupież — mruknął lord Rust. — To tylko legenda. Nie naprawdę. Nawiasem mówiąc, ta opowieść zawsze mnie dziwiła. Niby co jest takiego skomplikowanego w wyciągnięciu miecza z kamienia? Największa trudność została już pokonana. Jeśli ktoś chce się do czegoś przydać, powinien najpierw poszukać tego miłego człowieka, który wbił miecz w kamień, prawda?