— Co to znaczy: dziwnie? — zainteresował się Colon. Detektywuję, pomyślał z dumą. Ludzie pomagają mi w Śledztwie.
— Nie wiem. Dziwnie. Jakby nie był sobą.
— To było wczoraj?
— Tak. Rano. Wiem, bo dyżury przy bramie…
— Wczoraj rano?
— Tak przecież powiedziałem. Co prawda wszyscy byliśmy zdenerwowani po tym wybu…
— Bracie Boffo!
— Och, nie — szepnął klaun.
Jakaś postać kroczyła w ich stronę. Przerażająca postać.
Żaden klaun nie jest zabawny. Na tym właśnie polega jego funkcja. Ludzie śmieją się z klaunów, ale wynika to ze zdenerwowania. Sens działania klauna tkwi w tym, że po obejrzeniu jego występu wszystko, cokolwiek się zdarzy, wydaje się przyjemne. Zawsze miło jest wiedzieć, że ktoś ma gorzej od nas. Ktoś przecież musi być tyłkiem tego świata.
Ale nawet klauni czegoś się boją — i tym czymś jest klaun o białej twarzy. Ten, który nigdy nie znajdzie się na trajektorii tortu. Ten w lśniącym białym ubraniu i ze śmiertelnie białym makijażem. W małym spiczastym kapeluszu, z wąskimi ustami i delikatnymi czarnymi brwiami.
Doktor Białolicy.
— Kim są ci panowie? — zapytał.
— Tego… — zaczął Boffo.
— Nocna straż, proszę pana — wyjaśnił Colon, salutując.
— I co tutaj robicie?
— Przeprowadzamy dochodzenie w sprawie śledztwa dotyczącego tragicznego zejścia klauna Fasollo.
— Wydaje mi się, że to raczej sprawa gildii, sierżancie. Nie sądzi pan?
— No cóż, został znaleziony w…
— Jestem przekonany, że straż nie powinna się kłopotać tym wydarzeniem — oświadczył Białolicy.
Colon zawahał się. Wolałby rozmawiać z doktorem Crucesem niż z tą zjawą. Skrytobójcy przynajmniej powinni być niemili. Klaunów w dodatku tylko krok dzielił od mimów.
— Rzeczywiście, ma pan rację — przyznał. — To był oczywiście wypadek, prawda?
— Naturalnie. Brat Boffo odprowadzi panów do wyjścia — powiedział naczelny klaun. — A potem zgłosi się w moim gabinecie. Zrozumiał?
— Tak, panie doktorze — wymamrotał Boffo.
— Co ci zrobi? — zapytał Nobby, kiedy szli już w stronę bramy.
— Pewnie kapelusz pełen białej farby — wyjaśnił Boffo. — Tort w gębę, jeśli będę miał szczęście.
Otworzył furtkę.
— Wielu z nas wcale się to nie podoba — szepnął. — Nie wiem, czemu tym draniom ma to ujść na sucho. Powinniśmy wybrać się do skrytobójców i załatwić sprawę.
— Dlaczego do skrytobójców? — zdziwił się Colon. — Po co mieliby zabijać klauna?
— Ja nic nie mówiłem! — wystraszył się Boffo. Colon spojrzał na niego groźnie.
— Panie Boffo, tutaj wyraźnie dzieje się coś bardzo dziwnego. Boffo rozejrzał się nerwowo, jakby w każdej chwili oczekiwał karzącego tortu.
— Poszukajcie jego nosa — szepnął. — Wystarczy, że znajdziecie jego nos. Jego nieszczęsny nos.
Zatrzasnął furtkę.
Sierżant Colon zwrócił się do kolegi.
— Nobby, czy dowód rzeczowy A miał nos?
— Tak, Fred.
— No to o co mu chodziło?
— Nie mam pojęcia. — Nobby podrapał obiecującego wągra. — Może miał na myśli fałszywy nos? No wiesz, taki czerwony na gumce. — Skrzywił się. — Jeden z tych, które uważają za śmieszne. Nie miał takiego.
Colon zastukał do furtki, pilnie uważając, by stać z boku, poza zasięgiem wszelkich bardzo zabawnych pułapek. Uchyliła się klapka.
— Słuchani — syknął Boffo.
— Chodziło ci o jego fałszywy nos? — spytał Colon.
— O prawdziwy! A teraz znikajcie! Klapka zatrzasnęła się.
— Psychiczny — uznał Nobby.
— Fasollo miał przecież prawdziwy nos. Czy wydal ci się podejrzany?
— Nie. Miał dwie dziurki.
— Nie znam się na nosach — oświadczył Colon. — Ale albo brat Boffo myli się całkowicie, albo coś w tej sprawie śmierdzi.
— Na przykład co?
— Posłuchaj, Nobby. Masz za sobą karierę zawodowego żołnierza, prawda?
— Zgadza się, Fred.
— Ile razy spotkało cię niehonorowe wydalenie?
— Mnóstwo — oznajmił z dumą Nobby. — Ale robiłem sobie gorące okłady.
— Bywałeś na polach bitew, tak?
— Dziesiątkach.
Sierżant Colon pokiwał głową.
— Widziałeś zatem wiele ciał, kiedy pełniłeś posługę wobec padłych w boju…
Kapral Nobbs pokiwał głową. Obaj wiedzieli, że „posługa” polegała na zebraniu wszelkich osobistych i cennych drobiazgów oraz kradzieży butów. Na niejednym dalekim polu bitwy ostatnią rzeczą, jaką widział śmiertelnie ranny nieprzyjaciel, był kapral Nobby zbliżający się z workiem, nożem i wyrachowanym spojrzeniem.
— Szkoda, żeby porządne rzeczy się zmarnowały — wyjaśnił.
— Widziałeś zatem, jak martwe ciała stają się… martwiejsze… — Martwiejsze od martwych?
— No wiesz. Bardziej zwłokowate — wyjaśnił sierżant Colon, ekspert kryminalistyki.
— Takie sztywne, sine i tak dalej?
— Właśnie.
— A potem tak jakby cuchnące i cieknące?
— Tak. No więc…
— Zauważ, że łatwiej wtedy ściągnąć pierścienie…
— Chodzi mi o to, Nobby, że potrafisz ocenić, od jak dawna ciało jest martwe. Ten klaun, na przykład. Widziałeś go, tak samo jak ja. Ile miał, twoim zdaniem?
— Jakieś pięć stóp dziewięć cali. Ale buty nie pasowały. Za wielkie.
— Chodzi mi o to, jak długo już był martwy.
— Parę dni. Można poznać, bo są…
— No to jak Boffo mógł go widzieć wczoraj rano? Szli przed siebie.
— Nieźle udawał — stwierdził w końcu Nobby.
— Masz rację. Wydaje mi się, że kapitana bardzo to zaciekawi.
— A może był zombi?
— Nie sądzę.
— Nie znoszę zombi — mruczał Nobby.
— Naprawdę?
— Zawsze strasznie trudno było zwinąć im buty. Colon skinął głową przechodzącemu żebrakowi.
— Wciąż ćwiczysz tańce ludowe w wolne noce, Nobby?
— Owszem, Fred. W tym tygodniu przygotowujemy „Zbieranie słodkich lilii”. To bardzo skomplikowany krok podwójnie krzyżowy.
— Jesteś niewątpliwie człowiekiem wszechstronnie uzdolnionym.
— Tylko kiedy nie mogę normalnie zdjąć pierścieni, Fred.
— Chciałem przez to powiedzieć, że prezentujesz sobą interesującą dychotomię.
Nobby spróbował kopnąć małego, brudnego kundla.
— Znowu czytałeś książki, Fred?
— Trzeba rozwijać swój umysł, Nobby. To ci nowi rekruci… Marchewa bez przerwy tkwi z nosem w książce, Angua zna słowa, które muszę potem sprawdzać… Nawet ten kurdupel jest mądrzejszy ode mnie. Ciągle się ze mnie nabijają. Stanowczo jestem odrobinę za słabo wyposażony w rejonie głowy.
— Jesteś mądrzejszy od Detrytusa — pocieszył kolegę Nobby.
— Też sobie to powtarzam. Mówię: „Fred, cokolwiek się stanie, jesteś mądrzejszy od Detrytusa”. Potem mówię: „Fred… ale drożdże też są”.
Odwrócił się od okna.
A więc tak. Przeklęta straż.
I ten przeklęty Vimes. Dokładnie niewłaściwy człowiek na niewłaściwym miejscu. Czy ludzie niczego nie uczą się z historii? Zdradę ma przecież w genach! Jak miasto może funkcjonować, kiedy ktoś taki pcha wszędzie swój nos? Nie do tego przecież służy straż.
Strażnicy powinni robić to, co się im każe, oraz pilnować, żeby inni zachowywali się tak samo.