— Jak ci na imię, przyjacielu?
— Gyms-ad-Oad-Ayem.
Vimes poruszył ustami, próbując w pamięci dołączyć dźwięki niedostępne istocie o trwale otwartej paszczy. Gzyms nad Broad Wayem. Osobista tożsamość gargulca wiązała się bezpośrednio z jego zwykłym miejscem pobytu, jak u skałoczepa.
— Posłuchaj mnie, Gzymsie — powiedział. — Wiesz, kim jestem?
— E — odparł posępnie gargulec.
Vimes skinął głową. Taki ktoś siedzi na dachu niezależnie od pogody i przepuszcza komary przez uszy. Pewnie nie ma notesu wypełnionego adresami. Nawet szczeżuja ma więcej znajomych.
— Jestem kapitan Vimes ze Straży Miejskiej. Gargulec postawił uszy na sztorc.
— A. Uka an ana Archey?
Vimes rozpracował również tę wypowiedź i zamrugał.
— Znasz kaprala Marchewę?
— O ak. Yscy ają Archeę.
Vimes parsknął. Wychowałem się tutaj, pomyślał. A kiedy idę ulicą, wszyscy pytają tylko: Kim jest ten smętny frajer? Marchewa przybył do miasta parę miesięcy temu i wszyscy go znają. I on też zna wszystkich. Wszyscy go lubią. Pewnie by mnie to złościło, gdyby nie był taki sympatyczny.
— Cały czas tkwisz tu na górze — powiedział głośno, zaciekawiony mimo ważniejszych spraw, jakie go dręczyły. — Skąd znasz Archeę… Marchewę?
— Rzychozi u asay i rozaia z ai.
— Oażnie?
— Ak.
— Czy jeszcze ktoś był tutaj? Przed chwilą?
— Ak.
— Widziałeś, kto to był?
— E. Ostai i nogę a goie. I yuścił ajererki. Idziaem go ote jak iekał uicą Olo-ernesa.
Ulicą Holofernesa, przetłumaczył Vimes. Ktokolwiek to był, odbiegł już daleko.
— Ał hij — dodał Gzyms bez dodatkowych pytań. — Ajererkoy hij.
— Co?
— Ajererk. E an. Ang! Iskry! Rakiey! Ang!
— Aha, fajerwerki.
— Ak. Ecież óiłe.
— Fajerwerkowy kij? Taki jak… do wystrzeliwania rakiet?
— E, y ijoto! Hij. Elujesz i roi ang.
— Celujesz i robi bang?
— Ak!
Vimes poskrobał się po głowie. Opis pasował do laski maga. Ale one nie robią bang.
— No cóż… Bardzo ci dziękuję. Byłeś… arzo oocny.
Zawrócił do schodów.
Ktoś próbował go zabić.
A patrycjusz zakazał prowadzenia śledztwa w sprawie kradzieży z Gildii Skrytobójców. Kradzieży, powiedział.
Do tamtej chwili Vimes nie był nawet pewien, że nastąpiła jakaś kradzież.
Działa oczywiście prawo przypadku. Odgrywa o wiele większą rolę w procedurach dochodzeniowych, niż narracyjna przyczynowość skłonna jest przyznać. Na każdą zagadkę morderstwa, rozwiązaną dzięki starannemu odkryciu kluczowego śladu stopy czy niedopałka papierosa, setka pozostaje nierozwiązana, ponieważ wiatr przewiał trochę liści w niewłaściwe miejsce albo zeszłej nocy nie padało. Tak wiele spraw udaje się rozwiązać dzięki szczęśliwemu przypadkowi — nieplanowanemu zatrzymaniu samochodu, podsłuchanej uwadze, temu, że ktoś odpowiedniej narodowości przebywał akurat w promieniu pięciu mil od miejsca zbrodni i nie miał alibi…
Nawet Vimes zdawał sobie sprawę ze znaczenia przypadku.
Brzęknęło, kiedy zaczepił sandałem o coś metalowego.
— A tutaj — mówił Marchewa — jest słynny łuk tryumfalny upamiętniający bitwę pod Crumhorn. Chyba ją wygraliśmy. Wyrzeźbiono na nim ponad dziewięćdziesiąt posągów wielkich żołnierzy. To bardzo ciekawy zabytek.
— Powinni tu ustawić statusa dla księgowych — odezwał się psi głos za Anguą. — To fyła pierwsza fitwa we wszechświecie, gdzie nieprzyjaciel dał się przekonać, żefy sprzedać swoją froń.
— No więc gdzie on jest? — spytała Angua, wytrwale ignorując Gaspode’a.
— No tak. To pewien problem — odparł Marchewa. — Przepraszam, panie Scant. To jest pan Scant, oficjalny Strażnik Pomników. Zgodnie z prastarą tradycją jego pensja wynosi jeden dolar rocznie plus nowa kamizelka w każdy Dzień Strzeżenia Wiedźm.
Na skrzyżowaniu dróg siedział na stołku starszy mężczyzna w kapeluszu zsuniętym na oczy. Uniósł go teraz.
— Witam, panie Marchewa. Chce pan pewnie obejrzeć łuk tryumfalny, co?
— Jeśli można. — Marchewa zwrócił się do Anguy. — Niestety, sam projekt i budowę powierzono Bezdennie Głupiemu Johnsonowi.
Staruszek wyjął z kieszeni tekturowe pudełko i z szacunkiem uniósł pokrywkę.
— Gdzie jest?
— O tutaj. — Marchewa pokazał palcem. — Za tym kawałkiem waty.
— Och.
— Obawiam się, że zdaniem pana Johnsona dokładne wymiarowanie to coś, co zdarza się wyłącznie innym.
Pan Scant zamknął pokrywkę.
— Zbudował też Memoriał Quirmski, wiszące ogrody Ankh i Kolosa z Morpork.
— Kolosa z Morpork?
Pan Scant uniósł chudy palec.
— Chwileczkę — powiedział. — Nie odchodźcie. — Poklepywał kieszenie. — Gdzieś go tu miałem…
— Czy ten człowiek zaprojektował kiedyś coś sensownego?
— Cóż, zaprojektował ozdobny komplet do przypraw dla Snapcase’a Obłąkanego — wyjaśnił Marchewa, kiedy oddalali się już od stanowiska pana Scanta.
— I udało mu się jak należy?
— Niezupełnie. Wiąże się z tym pewna ciekawostka: cztery rodziny mieszkają w solniczce, a pieprzniczki używamy do magazynowania ziarna.
Angua uśmiechnęła się. Ciekawostka… Marchewa znał mnóstwo ciekawostek na temat Ankh-Morpork. Miała wrażenie, że unosi się na ich wzburzonym morzu. Spacer po ulicach z Marchewa był niczym trzy wycieczki z przewodnikiem naraz.
— A tutaj — podjął Marchewa — stoi Gildia Żebraków. To najstarsza z gildii. Mało kto wie o tym.
— Naprawdę?
— Ludzie uważają, że najstarsi są skrytobójcy albo błazny. Zapytaj kogokolwiek. Powie ci: „najstarszą gildią w Ankh-Morpork jest z całą pewnością Gildia Błaznów albo Gildia Skrytobójców”. Ale to nieprawda. Obie powstały stosunkowo niedawno. Za to Gildia Żebraków działa od wieków.
— Naprawdę? — spytała słabym głosem Angua.
W ciągu minionej godziny dowiedziała się o Ankh-Morpork więcej, niż rozsądny człowiek chciałby wiedzieć. Niejasno podejrzewała, że Marchewa próbuje się do niej zalecać. Ale zdawało się, że zamiast zwykłych kwiatów czy czekoladek usiłuje wręczyć jej elegancko opakowane całe miasto.
I wbrew wszelkim instynktom czuła, że jest zazdrosna.
O miasto! Bogowie, przecież znam go dopiero od paru dni!
Chodziło chyba o to, jak traktował to miejsce. Człowiek oczekiwał niemal, że lada chwila zaintonuje piosenkę z podejrzanymi rymami i sformułowaniami typu „miasto, moje miasto” czy „tylko tutaj jest mój dom”. Taką piosenkę, przy której ludzie tańczą na ulicach, dają śpiewakowi jabłka i przyłączają się do chóru, przy której kilkanaście skromnych dziewczynek z zapałkami wykazuje się nagle zadziwiającym talentem choreograficznym, a wszyscy zachowują się jak mili, weseli obywatele, a nie jak mordercze, złośliwe i egoistyczne indywidua, jakimi są we własnej opinii. Jednak najciekawsze jest to, że gdyby Marchewa zaczął śpiewać coś takiego, ludzie rzeczywiście by się przyłączyli. Marchewa potrafiłby nawet kamienny krąg skłonić do ustawienia się za nim w szeregu i odtańczenia rumby.
— Na głównym dziedzińcu stoją bardzo interesujące posągi, w tym Jimiego, boga żebraków. Pokażę ci. Nie będzie im to przeszkadzać.