Cuddy i Detrytus przechadzali się wzdłuż Drogi Fedry. Wznosiły się przy niej garbarnie, ceglarnie i tartaki; powszechnie nie uznawano jej za jedną z piękniejszych ulic i pewnie dlatego — jak podejrzewał Cuddy — wysłano ich tu na patrol. „Żeby poznali miasto”. Dzięki temu nie wchodzili nikomu w drogę. Sierżant Colon uważał, że przez nich komisariat wygląda nieporządnie.
Nie słychać było żadnego dźwięku prócz stukania ich butów i obijania kostek palców Detrytusa o bruk. Wreszcie odezwał się Cuddy:
— Chcę, żebyś wiedział. Nie podoba mi się, że mnie z tobą posłali, tak samo jak tobie się nie podoba, że cię posłali ze mną.
— Właśnie!
— Więc skoro musimy sobie jakoś radzić, trzeba dokonać pewnych zmian. Jasne?
— Jakich?
— Takich, że to przecież śmieszne, żebyś nawet nie umiał liczyć. Przecież wiem, że trolle umieją liczyć. Dlaczego ty nie potrafisz?
— Umiem liczyć!
— No to ile palców pokazuję? Detrytus wytrzeszczył oczy.
— Dwa?
— Dobrze. A teraz ile?
— Dwa… i jeszcze jeden…
— A dwa i jeszcze jeden to razem…
Detrytusa zaczęła ogarniać panika. Wchodzili w obszar rachunków…
— Dwa i jeszcze jeden to trzy — tłumaczył Cuddy.
— Dwa i jeszcze jeden to trzy.
— A teraz ile?
— Dwa i dwa.
— To cztery.
— Czter-ry.
— A teraz? — Cuddy spróbował z ośmioma palcami.
— Dwacztery.
Cuddy zdziwił się nieco. Oczekiwał raczej „dużo”, a być może „mnóstwo”.
— Co to znaczy dwacztery?
— Dwa i dwa, i dwa, i dwa. Cuddy przekrzywił głowę.
— Hmm — mruknął. — Zgadza się. Ale my dwacztery nazywamy osiem.
— Osiem.
— Wiesz… — Cuddy obrzucił trolla krytycznym spojrzeniem. — Może i nie jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz. To nie takie trudne. Zastanówmy się… To znaczy ja się zastanowię, a ty możesz dołączyć, kiedy poznasz odpowiednie słowa.
Vimes zatrzasnął za sobą drzwi komisariatu. Sierżant Colon uniósł głowę znad biurka — miał bardzo zadowoloną minę.
— Co się tu działo, Fred? Colon nabrał tchu.
— Ciekawe rzeczy, kapitanie. Ja i Nobby podetektowaliśmy trochę w Gildii Błaznów. Zapisałem wszystko, cośmy znaleźli. Wszystko tu jest. Raport jak się patrzy.
— Świetnie.
— Wszystko tu zapisane, proszę spojrzeć. Bardzo porządnie, z terpunkcją i w ogóle.
— Dobra robota.
— Ma przecinki i wszystko. Proszę.
— Jestem pewien, że będę zachwycony, Fred.
— A ci… A Cuddy i Detrytus też trochę znaleźli. I Cuddy napisał raport. Ale nie ma w nim tylu terpunkcji co u mnie.
— Jak długo spałem?
— Sześć godzin.
Vimes bezskutecznie usiłował znaleźć w umyśle miejsce na to wszystko.
— Muszę wlać coś w siebie — oświadczył. — Kawę albo co. Wtedy może świat stanie się lepszy.
Każdy, kto zabłądziłby na Drogę Fedry, musiałby zauważyć trolla i krasnoluda, którzy krzyczeli na siebie gorączkowo. — Dwa-trzydzieści dwa i osiem, i jeden!
— Widzisz? A ile jest cegieł w tym stosie? Chwila milczenia.
— Szesnaście, osiem, cztery, jeden.
— Pamiętasz, co mówiłem o dzieleniu przez osiem-i-dwa? Dłuższa chwila milczenia.
— Dwa-dzieścia dziewięć…?
— Świetnie.
— Świetnie!
— Radzisz sobie!
— Radzę sobie!
— Masz naturalny talent w liczeniu do dwóch.
— Mam naturalny talent w liczeniu do dwóch!
— Jeśli umiesz policzyć do dwóch, możesz policzyć wszystko.
— Jeśli umiem policzyć do dwóch, mogę policzyć wszystko!
— A wtedy świat jest dla ciebie mięczakiem.
— Moim mięczakiem? Co to mięczak?
Angua musiała podbiegać, żeby dotrzymać kroku Marchewie.
— Nie zamierzasz obejrzeć budynku Opery? — zapytała.
— Później. Ten, kto był na dachu, z pewnością dawno już zniknie, zanim tam dotrzemy. Trzeba powiedzieć kapitanowi.
— Myślisz, że zabiło ją to samo co Młotokuja?
— Tak.
— Jest… dziewięć ptaków. — Zgadza się. — Jest… jeden most.
— Zgadza się.
— Jest… cztery-dziesięć lodzi.
— Brawo.
— Jest… jeden tysiąc. Trzy-sto. Sześć-dziesiąt. Cztery cegły.
— Tak.
— Jest…
— Na twoim miejscu zrobiłbym sobie przerwę. Nie chcesz chyba zużyć wszystkiego takim liczeniem…
— Jest… jeden uciekający człowiek.
— Co? Gdzie?
Kawa Shama Hargi przypominała roztopiony ołów, ale jedno przemawiało na jej korzyść: kiedy człowiek ją wypił, ogarniało go uczucie niezwykłej ulgi, że dotarł do dna kubka.
— To był zdecydowanie okropny kubek kawy, Sham — stwierdził Vimes.
— Fakt — zgodził się Harga.
— Wiesz, wypiłem w życiu sporo paskudnej kawy, ale teraz miałem wrażenie, że ktoś przeciągnął mi piłą po języku. Długo się gotowała?
— A którego dziś mamy? — spytał Harga, czyszcząc szklankę. Harga na ogół czyścił szklanki. Nikt nigdy nie odkrył, co się dzieje z czystymi.
— Piętnasty sierpnia.
— Którego roku?
Sham Harga uśmiechnął się, a przynajmniej poruszył rozmaitymi mięśniami wokół ust. Od wielu lat jego jadłodajnia cieszyła się popularnością, ponieważ zawsze się uśmiechał, nigdy nie udzielał kredytu i był świadom, że większość klientów życzy sobie w posiłku odpowiedniego zrównoważenia czterech głównych składników odżywczych: cukru, skrobi, tłuszczu i spalonych, chrupiących kawałeczków.
— Zjadłbym ze dwa jajka — powiedział Vimes. — Z żółtkami całkiem na twardo, ale białkiem tak rzadkim, że ścieka jak syrop. I z bekonem, ale tym specjalnym bekonem pokrytym odłamkami kości i z wiszącymi kawałkami tłuszczu. I kromkę smażonego chleba, wiesz, takiego, że na sam widok arterie się czopują.
— Ciężkie zamówienie — ocenił Harga.
— Wczoraj dałeś radę. I nalej mi jeszcze kawy. Czarnej jak bezksiężycowa noc.
Harga zdziwił się. Takie porównanie jakoś do Vimesa nie pasowało.
— To znaczy jak czarnej? — zapytał.
— No, chyba bardzo czarnej.
— Niekoniecznie.
— Co?
— W bezksiężycową noc jest więcej gwiazd. To rozsądne. Lepiej je widać. Taka bezksiężycowa noc może być całkiem jasna.
Vimes westchnął ciężko.
— Pochmurna bezksiężycowa noc? — zaproponował. Harga z uwagą zajrzał do imbryka.
— Cumulusy czy cirrostratusy?
— Słucham? Co powiedziałeś?
— Cumulusy wiszą dość nisko, więc odbijają się w nich światła miasta. Z drugiej strony nawet na dużych wysokościach zdarzają się warstwy kryształków lodu…
— Bezksiężycowa noc — powtórzył głuchym głosem Vimes. — Która jest tak czarna jak ta kawa.
— Już się robi.
— I pączka. — Vimes chwycił Hargę za poplamioną kamizelkę i przyciągnął do siebie, aż stanęli nos w nos. — Pączka tak pączkowatego jak pączek zrobiony z mąki, wody, jednego dużego jaja, cukru, szczypty drożdży, cynamonu do smaku i nadzienia z dżemu, galaretki albo szczura, zależnie od lokalnych lub gatunkowych upodobań. Jasne? Nie tak pączkowały jak coś dowolnie metaforycznego. Zwykły pączek. Jeden.