Выбрать главу

Człowiek miasta… Marchewa ciągle rzucał takie uwagi. Choćby „glina”. Vimes zawsze sądził, że tak się mówi na policjantów, bo włóczą się po różnych miejscach i często wracają brudni, powalani gliną. Ale nie, jak stwierdził Marchewa — glina bierze się stąd, że policjant na tropie lepił się do przestępców jak glina do butów. Ciekawe.

Marchewa w wolnym czasie czytał książki. Nie za dobrze — miałby poważne kłopoty, gdyby mu odciąć palec wskazujący. Ale ciągle. A kiedy miał wolny dzień, chodził na spacer po Ankh-Morpork!

— Kapitanie… Vimes zamrugał.

— Tak jest.

— Nie ma pan pojęcia, jak delikatna jest równowaga w mieście. Powiem więc panu jeszcze raz: ta sprawa ze skrytobójcami, krasnoludem i klaunem… ma przestać pana interesować.

— Nie, sir. To niemożliwe.

— Proszę mi oddać odznakę. Vimes spojrzał na swoją odznakę.

Właściwie nigdy o niej nie myślał. Była czymś, co zawsze miał przy sobie. Nie liczyła się specjalnie, tak czy owak… Po prostu zawsze ją miał.

— Moją odznakę?

— I pański miecz.

Powoli, jakby palce zmieniły mu się nagle w banany, i to banany nie do niego należące, Vimes odpiął pas z mieczem.

— I odznakę.

— Um… Odznakę nie.

— Dlaczego?

— Um… Bo to moja odznaka.

— Przecież i tak pan odchodzi zaraz po ślubie.

— Zgadza się. Spojrzeli sobie w oczy.

— Jak wiele ona dla pana znaczy?

Vimes patrzył bezradnie. Nie potrafił znaleźć właściwych słów. Po prostu zawsze był człowiekiem z odznaką. Nie miał pewności, czy może istnieć jako jedno bez drugiego.

Wreszcie odezwał się Vetinari:

— Dobrze. O ile pamiętam, żeni się pan jutro w południe. — Długimi palcami podniósł z biurka złocone zaproszenie. — Tak. Może pan zachować odznakę. Przejdzie pan na emeryturę z wszelkimi honorami. Ale miecz zatrzymam. A wkrótce wyślę do Yardu dzienną rotę. Rozbroi pańskich ludzi. Zawieszam funkcjonowanie nocnej straży, kapitanie Vimes. W późniejszym terminie może wskażę nowego dowódcę… jeśli uznam to za konieczne. Do tego czasu pan i pańscy ludzie mogą uważać się za urlopowanych.

— Dzienna rota? Ta banda…

— Słucham?

— Tak jest.

— Ale wystarczy jedno wykroczenie i odznaka trafia do mnie.

* * *

Cuddy otworzył oczy.

— Żyjesz? — zapytał Detrytus.

Krasnoluda bolała głowa. Delikatnie zdjął hełm. Na brzegu było wgniecenie.

— Wygląda to na lekkie otarcie skóry — stwierdził Detrytus.

— Co? Auuu… — Cuddy skrzywił się. — A co z tobą?

Troll był jakiś dziwny. Cuddy nie potrafił jeszcze określić, co to takiego, ale było w nim coś obcego, niezwykłego — i nie chodziło o dziury.

— Przypuszczam, że zbroja nieco pomogła — uznał Detrytus. Rozpiął paski mocujące pancerz. Pięć metalowych dysków wypadło z okolic pasa. — Gdyby ich nie spowolniła, doznałbym poważnych obrażeń.

— Co się z tobą dzieje? Dlaczego tak dziwnie mówisz?

— To znaczy jak, jeśli wolno spytać?

— Gdzie się podziały te hasła „ja, wielki troll”? Bez urazy.

— Nie jestem pewien, czy dobrze cię rozumiem. Cuddy zatrząsł się i tupnął parę razy, by rozgrzać stopy.

— Wyjdźmy stąd.

Razem podeszli do drzwi. Były zamknięte na głucho.

— Możesz je wyłamać?

— Nie. Gdyby ten magazyn nie był trolloodporny, to byłby pusty. Przykro mi.

— Detrytus…

— Słucham?

— Dobrze się czujesz? Głowa ci paruje.

— Czuję się… no…

Troll zamrugał. Brzęknął spadający lód. Dziwne rzeczy działy się pod czaszką Detrytusa. Myśli, które zwykle pełzały wolno wokół mózgu, nagle zaiskrzyły, zawibrowały życiem. A zdawało się, że jest ich wciąż więcej i więcej.

— Wielcy bogowie! — powiedział, nie zwracając się do nikogo konkretnego.

Był to komentarz dostatecznie nietrollowy, by nawet Cuddy, którego palce z wolna traciły czucie, bardzo się zdumiał.

— Odnoszę wrażenie — rzekł Detrytus — że prawdziwie rozumuję. Jakież to interesujące!

— O czym ty mówisz?

Odłamki lodu opadły lawiną, gdy Detrytus podrapał się w głowę.

— Oczywiście! — zawołał, podnosząc palec. — Nadprzewodnictwo!

— Co?

— Nie rozumiesz? Mózg z zanieczyszczonego krzemu. Problem z rozpraszaniem ciepła. Dzienna temperatura zbyt wysoka, obróbka informacji zwalnia, kiedy robi się cieplej, mózg zatrzymuje się całkiem, trolle zmieniają się w kamień aż do nocy, tj. niższatemperatura, jednak obniżenietemperaturydosyć,mózgdziałaszybciej i…

— Chyba niedługo zamarznę na śmierć — oznajmił Cuddy. Detrytus rozejrzał się po magazynie.

— Tam w górze widzę niewielkie oszklone otwory — powiedział.

— Za ‘soko żeby sięgną’, nawet jak ci stanę na ‘amiona — wymamrotał Cuddy, kuląc się z zimna.

— Owszem, ale mój plan przewiduje rzucenie czymś przez nie w celu ściągnięcia pomocy.

— ‘Aki pla?

— Przeanalizowałem ich dwadzieścia trzy, ale ten ma dziewięćdziesiąt siedem procent szans na sukces.

— Nie ma’ ‘ym ‘ucić.

— Ja mam — stwierdził Detrytus i podniósł krasnoluda. — Nie martw się, potrafię wyliczyć twoją trajektorię z oszałamiającą precyzją. Potem będziesz musiał jedynie sprowadzić kapitana Vimesa, Marchewę albo jeszcze kogoś.

Słabe protesty Cuddy’ego wykreśliły w powietrzu stromy łuk i zniknęły wraz z okienną szybą.

Detrytus usiadł. Życie było takie proste, jeśli się nad tym zastanowić. A on naprawdę się teraz zastanawiał.

Był w siedemdziesięciu sześciu procentach pewien, że jego ciało ochłodzi się jeszcze o siedem stopni.

* * *

Pan Gardło Sobie Podrzynam Dibbler, dostawca, przedsiębiorca handlowy i wszechstronny kupiec, długo się zastanawiał nad włączeniem do swojej oferty dań kuchni etnicznej. Ale to przecież naturalny rozwój kariery. Sprzedaż kiełbasek w bułce ostatnio spadała, a jednocześnie wszędzie pełno było krasnoludów i trolli z pieniędzmi w kieszeniach czy gdzie tam trolle je trzymały. A pieniądze w posiadaniu innych zawsze wydawały się Gardłu wbrew naturalnemu porządkowi rzeczy.

Dla krasnoludów łatwo było coś przygotować. Szczur na patyku to proste danie, choć oznaczało ogólną poprawę normalnego standardu kulinarnego Dibblera.

Za to trolle były w zasadzie, kiedy się człowiek zastanowił, bez urazy, ale takie są fakty… były właściwie chodzącymi kamieniami.

Zwrócił się o radę do Chryzopraza, który też należał do trolli, chociaż ostatnio trudno było to zauważyć. Żył obok ludzi tak długo, że nosił nawet garnitur i — jak sam twierdził — nauczył się mnóstwa cywilizowanych rzeczy, na przykład wymuszania, pożyczania pieniędzy na „czysta procent misiuncznie” i temu podobnych. Chryzopraz urodził się pewnie w grocie powyżej linii wiecznego śniegu na jakiejś górze, ale wystarczyło mu pięć minut w Ankh-Morpork, a czuł się jak u siebie. Dibbler lubił myśleć o Chryzoprazie jak o swoim przyjacielu; nie znosiłby myślenia o nim jak o wrogu.

Wybrał dzisiejszy dzień, żeby wypróbować nowe podejście do interesów. Pchał więc swój wózek z jedzeniem przez alejki, zaułki, podcienie, krzycząc: