— Kiełbaski! Gorące kiełbaski! W bułce! Paszteciki! Kupujcie, póki gorące!
Te okrzyki stanowiły tylko rozgrzewkę. Szansę spotkania człowieka, który zjadłby coś z wózka Dibblera — chyba że rozdeptano by to na płasko i wsunięto mu pod drzwi po dwóch tygodniach głodówki — były właściwie znikome. Gardło doszedł już do doków, a tu zawsze pracowało sporo trolli. Odsłonił nową tacę.
Zaraz, jak to było? Aha…
— Konglomeraty dolomitu! Kupujcie doskonale konglomeraty! Buły manganowe! Buły manganowe! Bierzcie, póki… tego… bułowate! — Zawahał się, ale zaraz podjął: — Pumeks! Pumeks! Tuf po dolarze! Palony wapień!
Kilka trolli podeszło bliżej.
— Pan, drogi panie… wygląda pan… na głodnego. — Dibbler uśmiechnął się szeroko do najmniejszego trolla. — Może skosztuje pan naszego łupku w bułce? Mniam, mniam… Smak tych aluwialnych złóż, rozumie pan, co mam na myśli…
G.S.P. Dibbler miał kilka wad, ale uprzedzenia gatunkowe do nich nie należały. Lubił każdego, kto miał pieniądze, niezależnie od barwy i kształtu ręki, która je wręczała. Dibbler wierzył bowiem w świat, gdzie wszystkie myślące istoty mogą chodzić dumnie wyprostowane, oddychać swobodnie, poszukiwać szczęścia, wolności i miejsca w życiu, dążyć ku nowym, jasnym dniom. Jeśli dadzą się przekonać, żeby po drodze przekąsić coś z oferty Dibblera, tym lepiej dla wszystkich.
Troll podejrzliwie obejrzał zawartość tacy i zerknął pod połówkę bułki.
— Błe, fuj — powiedział. — Pełno w nim amonitów! Fuj!
— Słucham? — Dibbler nie zrozumiał.
— Ten łupek — oświadczył troll — jest czerstwy.
— Smaczny i świeżutki! Taki łupała pańska matka!
— Jasne. A w granicie są żyły tego przeklętego kwarcu — wtrącił inny troll, pochylając się nad Dibblerem. — Zatyka arterie taki kwarc.
Z hukiem odłożył kamień na tacę. Trolle odeszły. Od czasu do czasu któryś z nich oglądał się na Dibblera podejrzliwie.
— Czerstwy? Czerstwy? Jak może być czerstwy? Przecież to skała! — krzyczał za nimi Dibbler.
Wzruszył ramionami. Co tam… Najważniejsze u człowieka interesu to wiedzieć, kiedy się wycofać i ograniczyć straty. Zakrył tacę i odsłonił inną.
— Przekąski! Gorące dania! Szczury! Szczury! Szczur na patyku! Szczur w bułce! Bierzcie, póki martwe! Kupujcie…
Gdzieś nad nim brzęknęło tłuczone szkło, a zaraz potem na tacy wylądował głową naprzód młodszy funkcjonariusz Cuddy.
— Nie ma pośpiechu, wystarczy dla wszystkich — zapewnił go Dibbler.
— Wyciągnij mnie — powiedział zduszonym głosem Cuddy. — Albo podaj keczup.
Dibbler szarpnął krasnoluda za buty. Były oblodzone.
— Pewnie prosto z gór? — domyślił się.
— Gdzie jest człowiek, który ma klucz do tego magazynu?
— Jeśli smakował panu nasz szczur, może spróbuje pan znakomitego zestawu…
W ręku Cuddy’ego niemal magicznie pojawił się topór.
— Odrąbię ci kolana!
— SzukapanGerhardtaSockazGildiiRzeźników…
— Dziękuję.
— Aterazproszęzabraćtentopór…
Cuddy ruszył tak szybko, że buty ślizgały mu się po bruku. Dibbler spojrzał na połamane resztki swojego wózka. Liczył coś, poruszając bezgłośnie wargami.
— Hej, ty! — wrzasnął. — Jesteś mi winien za trzy szczury!
Vetinari z pewnym zawstydzeniem patrzył, jak Vimes wychodzi. Sam nie wiedział dlaczego. Oczywiście, był dla niego surowy, ale to jedyny sposób… Z szafki przy biurku wyjął klucz i podszedł do ściany. Dotknął plamy na tynku, z pozoru nieróżniącej się od dziesiątków innych plam. Ta jednak sprawiła, że fragment ściany odsunął się na dobrze naoliwionych zawiasach.
Nikt nie znał wszystkich przejść i tuneli ukrytych w ścianach pałacu; podobno niektóre prowadziły nawet daleko poza mury. Pod miastem były też stare piwnice. Człowiek z kilofem i dobrym wyczuciem kierunku mógł dojść, gdzie tylko zechciał, zwyczajnie rozbijając zapomniane ściany.
Patrycjusz zszedł po kilkudziesięciu stopniach, dotarł korytarzem do drzwi i otworzył je kluczem. Odchyliły się na dobrze naoliwionych zawiasach.
Trudno by nazwać je lochem — pomieszczenie za drzwiami było przestronne i dobrze oświetlone przez kilka dużych, choć wysoko umieszczonych okien. Pachniało wiórkami drewna i klejem.
— Uwaga!
Patrycjusz uchylił się, a wtedy coś podobnego do nietoperza przefrunęło mu nad głową, brzęcząc i stukając. Zatoczyło nierówny krąg i rozpadło się na kilkanaście podskakujących fragmentów.
— No cóż… — odezwał się łagodny głos. — Wracamy do tablicy. Dzień dobry, wasza wysokość.
— Dzień dobry, Leonardzie — odparł patrycjusz. — Co to było? — Nazwałem to latającym-aparatem-machającym-skrzydłami — odparł Leonard da Quirm, schodząc z drabiny startowej. — Pracuje dzięki bardzo mocno skręconym paskom gutaperki. Ale nie za dobrze pracuje, obawiam się.
Leonard z Quirmu nie był w rzeczywistości aż tak stary. Należał do osób, które nabierają szacownego wyglądu około trzydziestki i pewnie zachowają go do dziewięćdziesiątki. Nie był też właściwie łysy. Głowa po prostu wyrosła mu ponad włosy jak ogromna skalna kopuła wynurzająca się z lasu.
Inspiracje bez przerwy śmigają przez kosmos. Ich celem — gdyby się tym przejmowały — jest odpowiedni umysł w odpowiedniej chwili. Trafiają we właściwy neuron, następuje reakcja łańcuchowa i już wkrótce ktoś mruga nerwowo w świetle telewizyjnych reflektorów i zastanawia się, jak, u licha, w ogóle wpadł na pomysł krojonego chleba.
Leonard z Quirmu wiedział o inspiracjach. Jednym z jego najwcześniejszych wynalazków była uziemiona metalowa szlafmyca, noszona w nadziei, że te małe paskudztwa przestaną zostawiać w jego udręczonej wyobraźni swe rozżarzone do białości ślady. Szlafmyca rzadko działała. Leonard dobrze znal to uczucie zakłopotania, kiedy budząc się, znajdował pościel pokrytą nocnymi szkicami nieznanych machin oblężniczych i nowatorskimi projektami aparatów do obierania jabłek.
Rodzina da Quirmów była dość bogata i młody Leonard uczęszczał do wielu szkół. Przyswoił tam imponującą mieszaninę informacji, mimo swego zwyczaju gapienia się w okno i szkicowania torów ptasich lotów. Był jednym z tych nieszczęsnych osobników, którym los zesłał fascynację światem, jego smakiem, kształtem, ruchem…
On sam zaś zafascynował Vetinariego — dlatego wciąż jeszcze żył. Pewne rzeczy są tak doskonałe w swej kategorii, że trudno zdobyć się na to, by je zniszczyć. Coś jedynego w swym rodzaju zawsze ma wyjątkową wartość.
Był wzorowym więźniem. Wystarczyło dać mu drewno, drut i farbę, a przede wszystkim papier i ołówki, a nawet nie myślał o ucieczce.
Patrycjusz odsunął stos rysunków i usiadł.
— Całkiem niezłe — pochwalił. — Co to jest?
— Moje szkice — wyjaśnił Leonard.
— Podoba mi się ten z chłopcem i latawcem, który zaczepił się na drzewie.
— Dziękuję. Może herbaty? Ostatnio prawie nikogo nie widuję… oprócz człowieka, który oliwi zawiasy.
— Przyszedłem, żeby… — Patrycjusz urwał nagle i szturchnął palcem jeden z rysunków. — Do kartki przyklejony jest kawałek żółtego papieru — oznajmił podejrzliwie.
Pociągnął. Żółta karteczka odkleiła się z cichym cmoknięciem, po czym przylgnęła mu do palców. Na niej, wypisane koślawymi literami, widniały słowa: „ałaizd abyhc oT: aktatoN”.
— Och, z tego jestem dość zadowolony — powiedział Leonard. — Nazywam to poręczną-karteczką-żeby-coś-na-niej-zapisać-i-przykle-ić-a-potem-oderwać-kiedy-się-zechce.