Teraz jego mózg zbliżał się do optymalnej temperatury działania. Niestety, była ona bardzo bliska optymalnemu punktowi śmierci trolla.
Część jego mózgu poświęciła tej kwestii nieco czasu. Prawdopodobieństwo uratowania było wysokie. A to znaczy, że trzeba będzie stąd wyjść. Co z kolei oznacza, że znowu stanie się głupi, to pewne jak 10-3(Me/Mp)α6αG — 1/2N≈10N.
Lepiej więc nie tracić czasu.
Powrócił do świata liczb tak złożonych, że nie miały żadnej interpretacji, jedynie chwilowy punkt widzenia. Jednocześnie kontynuował zamarzanie na śmierć.
Dibbler dotarł do Gildii Rzeźników krótko po Cuddym. Wielkie czerwone drzwi zostały otworzone kopniakiem, a mały rzeźnik siedział za nimi i rozcierał nos.
— Którędy poszedł?
— Damdendy.
W głównej sali gildii mistrz rzeźnicki Gerhardt Sock zataczał się chwiejnie, gdyż buty Cuddy’ego napierały mocno na jego pierś. Krasnolud wisiał mu na kamizelce, jak żeglarz halsujący przy wichurze, i kręcił toporem przed twarzą Socka.
— Dawaj natychmiast, bo każę ci zeżreć własny nos!
Grupa rzeźnickich uczniów starała się nie wchodzić im w drogę.
— Ale…
— Nie próbuj się kłócić! Jestem funkcjonariuszem straży!
— Ale nie…
— Masz ostatnią szansę! Dawaj mi go, ale już! Sock zamknął oczy.
— Ale czego chcesz?! Gapie czekali.
— Ach — powiedział Cuddy. — Aha. Nie mówiłem?
— Nie!
— Wie pan, głowę bym dał, że powiedziałem.
— Nie powiedziałeś!
— Aha. No tak. Jeśli już musi pan wiedzieć, chodzi o klucz do składu przyszłej wieprzowiny.
Cuddy zeskoczył na podłogę.
— Dlaczego? — spytał rzeźnik.
Topór znowu znalazł się przed jego nosem.
— Tak tylko zapytałem — zapewnił Sock z desperacją.
— Człowiek ze straży zamarza tam na śmierć — wyjaśnił Cuddy.
Kiedy wreszcie otworzyli główną bramę, wokół zebrał się już spory tłumek. Grudy lodu stuknęły o bruk, dmuchnęło mroźne powietrze. Szron pokrywał posadzkę i rzędy wiszących tuszy w ich wstecznej wędrówce przez czas. Pokrywał też detrytusokształtną bryłę na środku hali.
Wynieśli ją na słońce.
— Czy oczy powinny mu się tak zapalać i gasnąć? — zdziwił się Dibbler.
— Słyszysz mnie?! — krzyknął Cuddy. — Detrytus!
Detrytus zamrugał. Kawałki lodu zsuwały się z niego w cieple dnia. Czuł, jak rozpada się cudowny wszechświat liczb. Rosnąca temperatura uderzyła w jego myśli niczym miotacz ognia pieszczący płatek śniegu.
— Powiedz coś! — błagał Cuddy.
Wieżyce intelektu padały — w mózgu Detrytusa szalał ogień.
— Hej, popatrzcie na to! — odezwał się któryś z uczniów. Wewnętrzne ściany magazynu zapisane były liczbami. W szronie wydrapano równania złożone jak sieci neuronowe. W pewnym punkcie obliczeń matematyk przeszedł z liczb na litery, a potem nawet litery przestały wystarczać; nawiasy jak klatki zamykały wyrażenia, które były wobec normalnej matematyki tym, czym miasto wobec mapy.
Upraszczały się w miarę zbliżania do celu — prostsze, ale w płynnych liniach swej prostoty kryjące spartańską, cudowną złożoność.
Cuddy patrzył. Wiedział, że nie zdoła tego zrozumieć nawet za sto lat.
Szron pękał w ciepłym powietrzu.
Równania zwężały się, przenoszone ze ścian na podłogę, do miejsca gdzie wcześniej siedział troll. Tam stawały się zaledwie kilkoma wyrażeniami, które zdawały się skrzyć własnym życiem. To była matematyka bez liczb, czysta jak błyskawica.
Zwężały się do punktu, a punktem tym był bardzo prosty symboclass="underline" „=„.
— Równa się czemu? — szepnął Cuddy. — Równa się czemu?
Warstwa szronu odpadła.
Wyszedł na zewnątrz. Detrytus siedział teraz w kałuży wody, otoczony pierścieniem ludzkich gapiów.
— Moglibyście dać mu koc — powiedział Cuddy.
— Co? — odezwał się bardzo gruby mężczyzna. — Kto by potem używał takiego koca, który wcześniej leżał na trollu?
— Ha, rzeczywiście, słuszna uwaga. — Cuddy spojrzał na pięć dziur w pancerzu Detrytusa. Były mniej więcej na wysokości głowy… głowy krasnoluda. — Mógłbym pana poprosić tutaj na moment?
Mężczyzna uśmiechnął się do kolegów i podszedł wolno.
— Widzi pan, jak przypuszczam, te dziury w jego zbroi? — zapytał.
G.S.P. Dibbler od urodzenia zawsze potrafił przetrwać. Tak jak gryzonie i owady potrafią wyczuć trzęsienie ziemi jeszcze przed pierwszymi wstrząsami, on również wiedział, że wkrótce na ulicy coś wybuchnie. Cuddy był zbyt uprzejmy. Jeśli krasnolud tak się zachowuje, to znaczy, że zamierza być bardzo nieuprzejmy za chwilę.
— Ja, tego… zajmę się interesami — wymamrotał i zaczął się wycofywać.
— Nic nie mam przeciwko krasnoludom, uważasz — oświadczył gruby mężczyzna. — Krasnoludy to według mnie praktycznie ludzie. Tyle że niżsi i tyle. Ale trolle… to co innego.
— Przepraszam bardzo, przepraszam! — powtarzał Dibbler. — Przejście, zróbcie przejście.
Uzyskał ze swym wózkiem wolną drogę w sposób, jaki zwykle kojarzy się z pojazdami, którym za przednią szybą wiszą pluszowe kostki do gry.
— Ładny ma pan płaszcz, trzeba przyznać — zauważył Cuddy.
Wózek Dibblera na jednym kole wziął zakręt.
— Świetny płaszcz — mówił dalej Cuddy. — Wie pan, co mógłby pan zrobić z takim płaszczem?
Mężczyzna zmarszczył czoło.
— Zdjąć go w tej chwili — powiedział Cuddy — i oddać trollowi.
— Chwileczkę, ty mały…
Gruby mężczyzna złapał Cuddy’ego za koszulę i szarpnął. Ręka krasnoluda poruszyła się bardzo szybko. Zgrzytnął metal.
Przez kilka sekund człowiek i krasnolud tworzyli interesującą, absolutnie nieruchomą scenę.
Cuddy, podniesiony prawie do poziomu twarzy, przyglądał się z zainteresowaniem, jak mężczyźnie zaczynają łzawić oczy.
— Postaw mnie — zaproponował. — Delikatnie. Kiedy coś mnie wystraszy, zdarzają mi się mimowolne drgnienia mięśni.
Mężczyzna wykonał polecenie.
— A teraz zdejmij płaszcz… doskonale… Podaj, jeśli łaska. Bardzo dziękuję.
— Twój topór — wybełkotał mężczyzna.
— Topór? Jaki topór? Mój topór? — Cuddy spuścił wzrok. — Coś podobnego! W ogóle nie zauważyłem, że go trzymam. Mój topór. Nie do wiary…
Mężczyzna starał się ustać na palcach. Łzy spływały mu z oczu.
— To nie jest zwykły topór — tłumaczył Cuddy. — Ciekawe jest w nim to, że to topór do rzutów. Trzy lata z rzędu zdobywałem mistrzostwo na Miedziance. W ciągu sekundy potrafiłem go wyciągnąć i rozszczepić gałązkę. Na piętnaście sążni. Bez patrzenia. I nie czułem się wtedy najlepiej. Atak mdłości.
Cofnął się. Mężczyzna z wdzięcznością opadł na pięty. Cuddy narzucił płaszcz na ramiona trolla.
— No już, spróbuj wstać — powiedział. — Idziemy do domu. Troll podniósł się na nogi.
— Ile palców trzymam? Detrytus wytrzeszczył oczy.
— Dwa i jeden — spróbował.
— Wystarczy — stwierdził Cuddy. — Na początek.
Pan Cheese spojrzał nad barem na kapitana Vimesa, który od godziny nawet nie drgnął. Pod Kubłem często zjawiali się poważni pijacy, którzy pili bez przyjemności, ale z wyraźnym postanowieniem, by nigdy już nie mieć kontaktu z trzeźwością. Ale to było coś nowego. Coś, co go niepokoiło. Nie chciałby mieć zgonu na głowie.