— Dalej od ludzie, którzy nas gonią!
— Lubię tę uliczkę.
Za nimi ścigający, którzy usiłowali biec przez szczelinę o szerokości ledwie wystarczającej dla jednego trolla, uświadomili sobie, że tłoczą się i przepychają ze swoimi śmiertelnymi wrogami. Zaczęli więc walczyć ze sobą nawzajem w najszybszej, najbrutalniejszej, a przede wszystkim najwęższej bitwie, jaką kiedykolwiek stoczono w mieście.
Cuddy machnął Detrytusowi, żeby się zatrzymał, i wyjrzał zza rogu.
— Chyba jesteśmy bezpieczni — stwierdził. — Musimy teraz wyjść z drugiego końca i wrócić na komendę. Jasne?
Odwrócił się, nie zobaczył trolla, zrobił krok naprzód i na pewien czas zniknął ze świata ludzi.
— No nie! — jęknął sierżant Colon. — Obiecał, że już więcej tego nie tknie! Patrzcie, musiał wypić całą butelkę!
— Co to? Bearhugger? — spytał Nobby.
— Raczej nie, ciągle jeszcze oddycha. Chodźcie, pomóżcie mi go wnieść.
Nocna straż zebrała się dookoła. Marchewa umieścił kapitana Vimesa na krześle pośrodku pokoju.
Angua sięgnęła po butelkę i sprawdziła etykietę.
— Prawdziwa, Autentyczna Podmokłogórska Rosa G.S.P. Dibblera — odczytała. — On tego nie przeżyje! Tu jest napisane: sto pięćdziesiąt procent!
— Eee, to tylko reklama Dibblera — uspokoił ją Nobby. — Nie ma w niej żadnych pro, najwyżej amatorzy.
— Dlaczego nie ma miecza? — zdziwiła się Angua.
Vimes otworzył oczy. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, była zatroskana twarz Nobby’ego.
— Aargh! — powiedział. — Miesz? Oddałem. Hura.
— Co? — Colon nie zrozumiał.
— Konies ze strażo… Szyszcy presz!
— Myślę, że jest trochę pijany — zauważył Marchewa.
— Pjany? Wcale nie jestem pjany! Nie śmiał… byś mnie nazywaś pjanym, jakbym był… szeźwy…
— Dajcie mu kawy — zaproponowała Angua.
— Nasza kawa chyba tu nie pomoże — westchnął Colon. — Nobby, podskocz no do Grubej Sally na Ściskobrzuszną i przynieś dzbanek jej specjalnej klatchiańskiej. Ale pamiętaj, nie metalowy dzbanek.
Vimes zamrugał, kiedy przytrzymywali go na krześle.
— Szysko presz! — powiedział. — Pif-paf!
— Lady Sybil się wścieknie — stwierdził Nobby. — Wiecie przecież, że obiecał rzucić to paskudztwo.
— Kapitanie Vimes — powiedział Marchewa.
— Mm?
— Ile mam tu palców?
— Mm?
— No to ile rąk?
— Sztry?
— Niech to licho, od lat go takim nie widziałem — mruknął Colon. — Zaraz, spróbuję czegoś. Może jeszcze drinka, kapitanie?!
— Na pewno nie powinien więcej…
— Cicho, wiem, co robię. Jeszcze drinka, kapitanie Vimes?
— Mm?
— Nie pamiętam, żeby nie był w stanie głośno i wyraźnie odpowiedzieć „tak”. — Colon cofnął się. — Lepiej zanieśmy go do jego pokoju.
— Ja go wezmę, biedaczysko — zaofiarował się Marchewa. Bez wysiłku podniósł Vimesa i przerzucił sobie przez ramię.
— To straszne widzieć go w takim stanie — powiedziała Angua, idąc za nim przez korytarz i schodami w górę.
— Pije tylko w depresji — wyjaśnił Marchewa.
— A dlaczego wpada w depresję?
— Czasami dlatego że nie może się napić.
Budynek Pseudopolis Yard był kiedyś rezydencją Ramkinów. Teraz pierwsze piętro — w miarę potrzeb — zajmowali strażnicy. Marchewa miał tu swój pokój. Nobby miał pokoje — jak dotąd cztery. Opuszczał je kolejno, kiedy trudno mu było znaleźć podłogę. I Vimes miał swój pokój.
Mniej więcej. Trudno było to poznać. Nawet więzień w celi potrafi jakoś zademonstrować swoją osobowość, a takiego niezamieszkanego pokoju Angua jeszcze nie widziała.
— On tu mieszka? — zdziwiła się. — Nie do wiary.
— A czego się spodziewałaś?
— Sama nie wiem. Czegokolwiek. Czegoś. Ale nie niczego. Stało tu smętne żelazne łóżko. Sprężyny i materac opadły tak, że tworzyły coś w rodzaju formy; każdego, kto się położył, zmuszały, żeby natychmiast zwinął się do pozycji snu. Stała szafka z miską do mycia pod rozbitym lustrem. Na szafce leżała brzytwa, starannie ułożona w kierunku Osi, gdyż Vimes wyznawał ludowy przesąd, że dzięki temu zachowuje ostrość. Było brązowe drewniane krzesło z naddartym trzcinowym siedzeniem. I nieduży kuferek w nogach łóżka.
I to wszystko.
— Wiesz, przynajmniej jakiś dywanik — powiedziała Angua. — Obrazek na ścianie. Coś.
Marchewa ułożył Vimesa na łóżku, gdzie kapitan odruchowo spłynął do właściwego kształtu.
— Czy ty masz coś w swoim pokoju? — spytała Angua.
— Tak. Mam rysunek przekroju szybu numer pięć, z domu. Są tam bardzo ciekawe warstwy. Pomagałem go kopać. I jeszcze parę książek i drobiazgów. Kapitan Vimes rzadko bywa w domu.
— Przecież nie ma tu nawet świecy!
— Mówi, że drogę do łóżka zna na pamięć.
— Ani ozdoby, ani niczego!
— Jest arkusz tektury pod łóżkiem — rzekł Marchewa. — Pamiętam, byłem z kapitanem na Filigranowej, kiedy go znalazł. Powiedział: Na moje oko są w tym podeszwy na cały miesiąc. Był bardzo zadowolony.
— Nie stać go nawet na buty?
— Nie przypuszczam. Wiem, że lady Sybil chciała mu kupić tyle nowych butów, ile tylko zapragnie, ale on trochę się o to obraził. Chce chyba, żeby długo wytrzymywały.
— Ale ciebie jakoś stać na buty, a zarabiasz mniej od niego. I jeszcze posyłasz pieniądze do domu. Musi wszystko przepijać, idiota jeden.
— Chyba nie. Wydaje mi się, że nie tykał alkoholu od miesięcy. Lady Sybil namówiła go, żeby przeszedł na cygara.
Vimes zachrapał głośno.
— Jak możesz go szanować? — zdziwiła się Angua.
— To wspaniały człowiek.
Czubkiem sandała uniosła wieko kuferka.
— Zaraz! Nie powinnaś tego robić! — zaprotestował Marchewa.
— Tylko zaglądam — odparła Angua. — Prawo tego nie zabrania.
— Właściwie, zgodnie z Ustawą o prywatności z 1467 jest to…
— Tu są tylko stare buty i różne takie. I trochę papieru. — Schyliła się po prymitywny notesik. Właściwie był to pęk świstków papieru o nieregularnych kształtach, ściśniętych razem w kartonowych okładkach.
— To należy do kapitana…
Przeczytała kilka linijek i otworzyła usta ze zdumienia.
— Popatrz no! Nic dziwnego, że nigdy nie ma pieniędzy!
— O co ci chodzi?
— Wydaje na kobiety! Nie wpadłbyś na to, prawda? Zobacz ten wpis. Cztery w ciągu tygodnia.
Marchewa zajrzał jej przez ramię. Vimes prychnął na łóżku. Na papierze, zakręconymi literami Vimesa, było napisane:
pani Gaskin, ul. Mielona: $5
pani Scurrick, ul. Melasy: $4
pani Maroon, ul. Wixona: $4
Annabel Curry, Lobrady: $2
— Annabel Curry nie była chyba za dobra za marne dwa dolary — stwierdziła Angua. Zdała sobie sprawę z nagłego spadku temperatury.
— Nie przypuszczam — odparł powoli Marchewa. — Ma dopiero dziewięć lat.
Zacisnął dłoń na jej przegubie, a drugą wyjął z ręki notes.
— Hej! Puszczaj! — Angua próbowała się wyrwać, ale nie miała szans.
— Sierżancie! — krzyknął Marchewa przez ramię. — Może pan tu przyjść na chwileczkę?
Schody zatrzeszczały pod ciężarem Golona. Otworzyły się drzwi. Sierżant trzymał w żelaznych szczypcach bardzo małą filiżankę.