Выбрать главу

— Nie. Ten tunel ma ponad dwa tysiące lat. Jesteśmy chyba pierwsi, którzy tu zeszli od…

— …wczoraj.

— Wczoraj? Wczoraj? Co wczoraj ma z tym wspólnego?

— Ślady ciągle świeże.

Detrytus wskazał je ręką — w błocie widoczne były odciski stóp.

— Jak długo już tu mieszkasz? — zapytał Cuddy, czując się nagle bardzo widoczny pośrodku tunelu.

— Dziewińć lat. To liczba lat, jakie tutaj żyję. Dzie-więć — rzekł z dumą Detrytus. — To tylko jedna z dużej… liczby liczb, do jakich umiem liczyć.

— I czy kiedykolwiek słyszałeś o tunelach pod miastem?

— Nie.

— A jednak ktoś o nich wie.

— Tak.

— Co zrobimy?

Odpowiedź była nieunikniona. Ścigali człowieka do składu przyszłej wieprzowiny i o mało co nie zginęli. Potem trafili w środek niewielkiej lokalnej wojny i o mało co nie zginęli. Teraz znaleźli się w tajemniczym tunelu i odkryli tu świeże ślady. Gdyby kapral Marchewa albo sierżant Colon zapytali: „I co wtedy zrobiliście?”, żaden z nich nie potrafił sobie wyobrazić, że odpowiadają: „Zawróciliśmy”.

— Ślady kierują się w tę stronę — stwierdził Cuddy. — A potem wracają. Ale te, które wracają, nie są tak głębokie jak te, które idą. Widać, że są późniejsze, bo są odciśnięte na tych pierwszych. Czyli idąc tam, był cięższy, niż kiedy wracał.

— Zgadza się — przyznał Detrytus.

— To oznacza…

— …że stracił na waga?

— Niósł coś i zostawił to… gdzieś przed nami. Wpatrzyli się w ciemność.

— Czyli idziemy sprawdzić, co to? — upewnił się Detrytus.

— Chyba tak. Jak się czujesz?

— Dobrze.

Choć należeli do różnych gatunków, oba ich umysły zogniskowały się na tym samym obrazie, na którym był błysk u wylotu lufy i ołowiany pocisk gwiżdżący w podziemnej nocy.

— Wrócił — przypomniał Cuddy.

— Tak — zgodził się Detrytus. Znowu spojrzeli w ciemność.

— To nie był przyjemny dzień — orzekł Cuddy.

— Szczera prawda.

— Chciałbym cię o coś spytać na wypadek… znaczy… słuchaj, co się właściwie stało w składzie przyszłej wołowiny? Wypisałeś całą tę matematykę. Różne obliczenia.

— Ja… nie wiem. Zobaczyłem to wszystko. — Wszystko co?

— Po prostu wszystko. Zupełnie. Wszystkie liczby na świecie. I potrafiłem je wszystkie policzyć.

— Czemu się równały?

— Co to znaczy „się równały”?

Brnęli dalej, by się przekonać, co skrywa przyszłość.

Wreszcie dotarli do węższego tunelu, tak ciasnego, że troll ledwie mógł się wyprostować. Ze stropu wypadł kamień, a przez otwór przesypało się tyle ziemi i gruzu, że zablokowały przejście. Co zresztą nie miało znaczenia, bo trafili na to, czego szukali, chociaż wcale nie tego spodziewali się znaleźć.

— Oj — powiedział Detrytus.

— Stanowczo — zgodził się z nim Cuddy. Rozejrzał się niepewnie. — Wiesz co? Moim zdaniem te tunele są zwykle pełne wody. Leżą poniżej normalnego poziomu rzeki.

Raz jeszcze spojrzeli na swe nieszczęsne odkrycie.

— Będzie z tym mnóstwo kłopotów.

* * *

— To jego odznaka — oznajmił Marchewa. — Wielcy bogowie! Trzymał ją tak mocno, że rozcięła mu rękę.

* * *

Technicznie rzecz biorąc, Ankh-Morpork jest zbudowane na iłach, ale tak naprawdę jest zbudowane głównie na Ankh-Morpork. Było wzniesione, spalone, zamulone i odbudowane tyle razy, że jego fundamentami są dawne piwnice, zasypane drogi, skamieniałe kości i wysypiska wcześniejszych miast.

Poniżej tego wszystkiego, w ciemności, siedzieli troll i krasnolud.

— Co teraz?

— Powinniśmy to zostawić i sprowadzić kaprala Marchewę. On będzie wiedział, co robić.

Detrytus zerknął przez ramię na leżący za nimi obiekt.

— Nie podoba mi się to — stwierdził. — To niewłaściwe tak to zostawiać.

— Jasne. Owszem, masz rację. Ale ty jesteś trollem, a ja krasnoludem. Jak myślisz, co się stanie, kiedy ludzie zobaczą, że niesiemy to po ulicy?

— Wielkie kłopoty.

— Otóż to. Trafiłeś. Chodź, pójdziemy teraz za wracającymi śladami.

— A jeśli to zniknie, kiedy nas nie będzie? — zaniepokoił się Detrytus, wstając.

— Jak? Idziemy z powrotem za odciskami stóp. Jeżeli ten, kto to tutaj położył, zechce wrócić, najpierw zderzy się z nami.

— Świetnie. Dobrze, że to powiedziałeś.

* * *

Vimes siedział na krawędzi łóżka, a Angua bandażowała mu rękę.

— Kapitan Quirke? — nie dowierzał Marchewa. — To przecież… nie jest dobry wybór.

— Majonez Quirke, tak go zawsze nazywaliśmy — mruknął Colon. — Straszny tuman.

— Nie mówcie! — zawołała Angua. — Jest tłusty, śliski i oleisty?

— I trochę pachnie jajkami — dokończył Marchewa.

— Pióropusz na hełmie — dodał Colon. — I pancerz, w którym można się przejrzeć.

— Niby Marchewa też taki nosi… — przypomniał Nobby.

— Tak, ale jest różnica. Marchewa poleruje swój pancerz, bo… bo lubi mieć porządnie wyczyszczoną zbroję — oświadczył lojalnie Colon. — A Quirke poleruje swoją, bo jest tumanem.

— W każdym razie zamknął sprawę — poinformował Nobby. — Słyszałem, jak byłem po kawę. Zamknął Węglarza, tego trolla. Zna go pan, kapitanie? Czyści wychodki. Ktoś go widział niedaleko Szronowej tuż przed tym, jak zginął krasnolud.

— Przecież on jest masywny — zdumiał się Marchewa. — Nie mógłby się przecisnąć przez drzwi.

— Miał motyw — oświadczył Nobby.

— Tak?

— Tak. Młotokuj był krasnoludem.

— To nie jest żaden motyw.

— Dla trolla jest. Zresztą nawet jeśli tego nie zrobił, prawdopodobnie coś jednak przeskrobał. Mają przeciw niemu masę dowodów.

— Jakich na przykład? — zainteresowała się Angua.

— Jest trollem.

— To nie jest żaden dowód.

— Jest, dla kapitana Quirke’a — wyjaśnił sierżant.

— Na pewno coś przeskrobał — powtórzył Nobby.

Przytaczał w ten sposób pogląd patrycjusza na zbrodnię i karę. Jeśli zdarzyła się zbrodnia, musi być wymierzona kara. Jeśli ów konkretny zbrodniarz winowajca zostanie uwzględniony w procesie karania, jest to szczęśliwy przypadek, ale jeśli nie, to wystarczy dowolny zbrodniarz, a że każdy był niewątpliwie winien jakiegoś przestępstwa, to w sensie ogólnym sprawiedliwość tryumfowała.

— Paskudny typ, ten Węglarz — stwierdził Colon. — Prawa ręka Chryzopraza.

— To fakt. Ale nie mógł zabić Bjorna — upierał się Marchewa. — I co z tą żebraczką?

Vimes siedział nieruchomo, ze spuszczoną głową.

— Co pan o tym myśli, kapitanie? — zapytał Marchewa. Vimes wzruszył ramionami.

— A kogo to obchodzi?

— Na przykład pana obchodzi. Zawsze pana obchodziło. Nie można pozwolić, żeby nawet ktoś taki…

— Posłuchaj mnie — przerwał mu słabym głosem Vimes. — Przypuśćmy, że znajdziemy tego, kto zabił krasnoluda i klauna. Albo tę dziewczynę. Nic z tego nie wyniknie. I tak wszystko tu gnije.

— Co gnije, kapitanie? — zdziwił się Colon.

— Wszystko. Równie dobrze można by próbować wyczerpać studnię sitem. Niech skrytobójcy to załatwią między sobą. Albo złodzieje. Następnym razem może spróbować ze szczurami. Czemu nie? My się do tego nie nadajemy. Trzeba było dalej machać dzwonkami i krzyczeć „Wszystko jest w porządku!”.