Выбрать главу

Vimes ustąpił tylko dlatego, że już niedługo miał to być problem kogoś innego. Nie chodzi o to, że był gatunkistą, przekonywał sam siebie. Ale straż to praca dla ludzi.

— A może kapral Nobbs? — spytał Patrycjusz.

— Nobby?

Równocześnie przywołali przed oczy wizerunek kaprala Nobbsa.

— Nie.

— Nie.

— Jest też, oczywiście… — patrycjusz uśmiechnął się lekko — … kapral Marchewa. Wspaniały młody człowiek. Jak rozumiem, jest już dosyć znany.

— To… prawda — przyznał Vimes.

— Może więc możliwość dalszego awansu? Będę wdzięczny za radę.

Vimes wyobraził sobie kaprala Marchewę…

* * *

— To — rzekł Marchewa — jest Brama Osiowa. Do całego miasta. Jej właśnie strzeżemy.

— Przed czym? — spytała młodsza funkcjonariusz Angua, ostatnia z nowych rekrutów.

— No wiesz. Barbarzyńskie hordy, wojownicze plemiona, bandyckie armie… Takie rzeczy.

— Jak to? My sami?

— My? Ależ nie! — Marchewa roześmiał się głośno. — To by przecież było niemądre. Nie. Jeśli zobaczysz coś w tym rodzaju, zadzwonisz swoim dzwonkiem, jak najgłośniej potrafisz.

— I co się wtedy stanie?

— Sierżant Colon, Nobby i cała reszta przybiegną jak najszybciej. Funkcjonariusz Angua zbadała wzrokiem zamglony horyzont.

I uśmiechnęła się.

Marchewa oblał się rumieńcem.

Funkcjonariusz Angua opanowała salutowanie już przy pierwszej próbie. Nie nosiła na razie kompletnego munduru — i nie będzie, dopóki ktoś nie zaniesie jej… no, co tu ukrywać, napierśnika do starego płatnerza Remitta, żeby wyklepał solidnie tutaj i tutaj. I żaden hełm na świecie nie zdołałby przykryć tej masy popielato-blond włosów. Co prawda Marchewie przyszło do głowy, że Angua wcale tego wszystkiego nie potrzebuje. Ludzie i tak będą ustawiać się w kolejce, żeby dać się zaaresztować.

— Co będziemy teraz robić? — zapytała.

— Przejdziemy się z powrotem na komendę — wyjaśnił Marchewa. — Sierżant Colon będzie pewnie czytał wieczorny raport.

„Przechadzanie się” opanowała także. Był to specjalny krok, opracowany przez funkcjonariuszy na patrolach w całym multiwersum: lekkie uniesienie podbicia, ostrożne machnięcie nogą — krok marszowy, który można utrzymywać godzina po godzinie, ulica po ulicy. Młodszy funkcjonariusz Detrytus nie zacznie nauki „przechadzania się” jeszcze przez dłuższy czas, a przynajmniej dopóki przy salutowaniu nie przestanie powalać sam siebie na ulicę.

— Sierżant Colon — powtórzyła Angua — to ten gruby?

— Zgadza się.

— Dlaczego chodzi z tą małpiatką?

— Hm — mruknął kapral Marchewa. — Wydaje mi się, że masz na myśli kaprala Nobbsa.

— Jest człowiekiem? Przecież ma twarz jak te łamigłówki „Połącz punkty”.

— Ma, biedaczysko, spory zbiór wągrów. Robi z nimi różne sztuczki. Nigdy nie stawaj między nim a lustrem.

Niewielu ludzi spacerowało o tej porze po ulicach. Było za gorąco, nawet jak na lato w Ankh-Morpork. Żar promieniował z każdej powierzchni. Rzeka po dnie swego koryta wlokła się smętnie niczym student około pierwszej w nocy. Ludzie niemający pilnych spraw czekali w piwnicach i wychodzili jedynie po zmroku.

Marchewa sunął po przypiekanych ulicach z miną właściciela oraz lekką patyną uczciwego potu. Od czasu do czasu wymieniał z kimś powitanie. Wszyscy znali Marchewę. Był łatwo rozpoznawalny. Nikt poza nim nie miał dwóch metrów wzrostu i płomiennie rudych włosów. Poza tym szedł tak, jakby do niego należało miasto.

— A kim był ten z granitową twarzą, co go widziałam na komendzie? — wypytywała Angua, kiedy przechodzili przez Broad-Way.

— To troll Detrytus — wyjaśnił Marchewa. — Kiedyś był trochę przestępcą, ale teraz zaleca się do Ruby i musi…

— Nie. Pytam o człowieka — wyjaśniła Angua, odkrywając, jak już wiele osób przed nią, że Marchewa ma niejakie problemy z metaforami. — Twarz zachmu… jak u kogoś głęboko rozczarowanego.

— Och, to kapitan Vimes. Ale wydaje mi się, że on nigdy nie był zaczarowany. Odchodzi pod koniec tygodnia i żeni się.

— Nie wygląda na szczęśliwego.

— Trudno powiedzieć.

— Nie przypuszczam, żeby lubił nowych rekrutów.

Kolejną cechą kaprala Marchewy była jego niezdolność do kłamstwa.

— Rzeczywiście, niezbyt lubi trolle. Kiedy się dowiedział, że ma dać ogłoszenie o poszukiwaniu rekruta trolla, przez cały dzień nie odezwał się ani słowem. Potem musieliśmy przyjąć krasnoluda; inaczej byłyby kłopoty. Ja też jestem krasnoludem, ale tutejsze chyba mi nie wierzą.

— Co ty powiesz? — Angua uniosła głowę, żeby mu się przyjrzeć.

— Matka urodziła mnie przez adopcję.

— Aha. Ale przecież ja nie jestem trollem ani krasnoludem — zauważyła słodko Angua.

— Nie, ale jesteś ko… Zatrzymała się w miejscu.

— I o to chodzi? Wielcy bogowie! Żyjemy przecież w Wieku Nietoperza. Czy on naprawdę myśli w taki sposób?

— Jest trochę staromodny…

— Raczej zakrzepły.

— Patrycjusz uznał, że powinniśmy mieć reprezentantów wszystkich grup mniejszościowych.

— Grup mniejszościowych?

— Przykro mi. Zresztą zostało mu jeszcze tylko parę dni…

Z drugiej strony ulicy zabrzmiał trzask łamanego drewna. Odwrócili się oboje akurat w chwili, gdy jakaś postać wypadła z tawerny i pomknęła ulicą jak zając, ścigana — przynajmniej przez kilka pierwszych kroków — przez grubego mężczyznę w fartuchu.

— Stój! Stój! Złodziej bez licencji!

— Aha — rzeki z naciskiem Marchewa. Przeszedł przez ulicę. Angua maszerowała za nim, a gruby mężczyzna zwolnił do truchtu. — Dzień dobry, panie Flannel. Jakieś kłopoty?

— Zabrał mi siedem dolarów, a nawet nie zauważyłem złodziejskiej licencji! — poskarżył się pan Flannel. — Co macie zamiar zrobić? Płacę podatki!

— Już za chwilę podejmiemy nieustępliwy pościg — zapewnił spokojnie Marchewa i sięgnął po notes. — Siedem dolarów, tak?

— Co najmniej czternaście.

Pan Flannel wzrokiem zmierzył Anguę od stóp do głów. Mężczyźni rzadko kiedy rezygnowali z takiej okazji.

— Dlaczego ona nosi hełm? — zapytał.

— To nowy rekrut, panie Flannel.

Angua uśmiechnęła się promiennie. Pan Flannel cofnął się o krok.

— Przecież jest…

— Musimy iść z duchem czasu, panie Flannel — wyjaśnił Marchewa, chowając notes.

Pan Flannel z pewnym wysiłkiem wrócił myślami do ważniejszych spraw.

— A tymczasem ucieka gdzieś osiemnaście dolarów, których już pewnie nie zobaczę — rzekł ostrym tonem.

— Ależ nil desperandum, panie Flannel, nil desperandum. Chodźmy, młodsza funkcjonariusz Angua. Podejmiemy śledztwo.

Odeszli. Flannel spoglądał za nimi z otwartymi ustami.

— Nie zapomnijcie o moich dwudziestu pięciu dolarach! — krzyknął jeszcze.

— Nie masz zamiaru gonić tego człowieka? — spytała Angua, podbiegając, żeby dotrzymać kroku Marchewie.

— Nie warto — odparł i skręcił w boczną alejkę, tak wąską, że prawie niewidoczną. Szedł dalej między wilgotnymi, porośniętymi mchem ścianami, w głębokim cieniu. — To ciekawe — dodał. — Niewielu ludzi wie, założę się, że można dotrzeć z Broad-Wayu prosto na Zefir. Zapytaj kogokolwiek. Powie, że nie przedostaniesz się z drugiego końca Zaułka Koszuli. Ale to możliwe, ponieważ wystarczy przejść przez Mormius, potem przecisnąć się między tymi tutaj słupkami na Aleję Borborygmiczną… dobre żelazo, trzeba przyznać… i już jesteśmy na Wcześniejszej…