— Coś podobnego — powiedział Marchewa.
— A bandy krasnoludów rozbijają okna i wszystko — dodał sklepikarz. — Nawet pies nie jest bezpieczny!
— Nie wolno ich spuszczać z oka — mruknął Cuddy. Sklepikarz przyjrzał mu się z zainteresowaniem.
— Jesteś krasnoludem? — spytał.
— Niesamowite! Jak ludzie to robią? — zdumiał się Cuddy.
— W każdym razie ja się stąd wynoszę. Nie chcę patrzeć, jak te małe demony używają przemocy wobec pani Poppley. Wiecie przecież, co mówią o krasnoludach!
Strażnicy przyglądali się niepewnie, jak oboje znikają w tłumie uciekinierów.
— Ja na przykład nie wiem — stwierdził Cuddy, nie zwracając się do nikogo konkretnego. — Co takiego mówią o krasnoludach?
Marchewa zatrzymał człowieka pchającego wózek.
— Czy szanowny pan zechciałby mi wyjaśnić, co się dzieje? — zapytał.
— To nie jest szanowny pan, to Gardło! — zawołał Colon. — I patrzcie tylko, jaki ma kolor!
— Czy powinien się tak błyszczeć? — zdziwił się Detrytus.
— Świetnie się czuję! Doskonale! — zapewnił Dibbler. — Ha! Tyle zostało ze skarg zawistników na jakość mojego towaru!
— Co się dzieje, Gardło? — zapytał Colon.
— Mówią… — zaczął zielony na twarzy Dibbler.
— Kto mówi? — przerwał mu Marchewa.
— Oni mówią — odparł Dibbler. — No wiecie. Oni. Wszyscy. Mówią, że trolle zabiły kogoś przy Siostrach Doiły, a krasnoludy rozbiły całonocną garncarnię trolla Kreduły i zwaliły Mosiężny Most, i…
Marchewa spojrzał w dół ulicy.
— Przecież właśnie pan przeszedł przez Mosiężny Most — zauważył.
— Tak, ale… tak mówią.
— Rozumiem.
— A czy nie wspomnieli przypadkiem… może mimochodem… czegoś jeszcze na temat krasnoludów? — zainteresował się Cuddy.
— Myślę, że trzeba będzie zamienić kilka słów z dzienną rotą na temat aresztowania Węglarza — oznajmił Marchewa.
— Nie mamy broni — przypomniał Colon.
— Jestem pewien, że Węglarz nie ma nic wspólnego z zabójstwem Młotokuja. Jesteśmy uzbrojeni w prawdę. Co może nas powstrzymać, jeśli prawda jest naszą bronią?
— Na przykład bełt z kuszy by mógł… Na przykład gdyby wbił ci się w oko i wyszedł z tyłu głowy…
— Zgoda, sierżancie — ustąpił Marchewa. — Gdzie zatem możemy znaleźć dodatkową broń?
Budynek Arsenału wyrastał na tle zachodzącego słońca. Trochę dziwne było istnienie arsenału w mieście, które do pokonania wroga wykorzystywało podstęp, przekupstwo i asymilację. Jak jednak wyjaśnił sierżant Colon, kiedy już wygrało się broń od najeźdźców, gdzieś trzeba ją trzymać.
Marchewa zastukał do drzwi. Po chwili usłyszeli kroki i uchyliło się małe okienko.
— Tak? — zabrzmiał podejrzliwy głos.
— Kapral Marchewa, milicja miejska.
— Nigdy nie słyszałem. Wynocha.
Klapka się zatrzasnęła. Marchewa usłyszał parsknięcie Nobby’ego.
Uderzył pięścią w drzwi.
— Słucham?
— Jestem kapral Marchewa… — Klapka poruszyła się, ale trafiła na wciśniętą w otwór pałkę Marchewy. — I przyszedłem pobrać uzbrojenie dla moich ludzi.
— Tak? Z czyjego upoważnienia?
— Co? Przecież…
Pałka została wypchnięta i klapka wskoczyła na miejsce.
— Przepraszam. — Kapral Nobbs przecisnął się do przodu. — Byłem już kiedyś tutaj… mniej więcej.
Kopnął drzwi okutym butem, znanym i budzącym lęk wszędzie tam, gdzie ludzie leżeli na podłodze i nie mogli się bronić. Trzask!
— Mówiłem już, żebyście…
— Kontrola — powiedział Nobby. Na chwilę zapadła cisza.
— Co?
— W celu przeprowadzenia remanentu.
— Gdzie masz upo…
— Co? Co? Pyta o upoważnienie. — Nobby uśmiechnął się do kolegów. — Trzyma mnie tu pod drzwiami, a tymczasem jego wspólnicy mogą wyskoczyć tylnym wyjściem i przynieść wszystko z lombardu, tak?
— Ja nig…
— Jasne, a potem spróbuje tej starej sztuczki z tysiącem mieczy, zgadłem? Pięćdziesiąt skrzyń jedna na drugiej, ale okazuje się, że dolne czterdzieści jest pełne kamieni?
— Ja…
— Jak się pan nazywa?
— Ja…
— Proszę natychmiast otworzyć drzwi!
Klapka się zamknęła. Potem zabrzmiał stuk rygli odsuwanych przez kogoś, kto wcale nie jest pewien, czy to dobry pomysł, i ma zamiar za moment zadać kilka pytań.
— Masz przy sobie kawałek papieru, Fred? Szybko!
— Tak, ale…
— Jakikolwiek papier. Już!
Colon pogrzebał nerwowo w kieszeni, po czym wręczył Nobby’emu rachunek ze sklepu. Drzwi właśnie się otworzyły. Nobby wkroczył dumnie, zmuszając człowieka wewnątrz, by wycofywał się tyłem.
— Nie uciekać! — huknął. — Nie znalazłem żadnych nieprawidłowości…
— Nie ucie…
— …na razie!!!
Marchewa miał dość czasu, by pochwycić wizję wielkiej hali pełnej skomplikowanych cieni. Poza człowiekiem, który im otworzył, chyba grubszym od Golona, była tu jeszcze dwójka trolli, która obracała koło szlifierskie. Wydarzenia w mieście nie zdołały przeniknąć grubych murów.
— No dobrze. Bez paniki, przerwijcie wszystkie zajęcia, jeśli można. Jestem kapral Nobbs, Miejska Inspekcja Porządkowa, Audyt Miejski… — Kawałek papieru z oszałamiającą prędkością przemknął przed oczami mężczyzny. Nobby zająknął się lekko, przypominając sobie koniec zdania. — Specjalne… Biuro… Audytu… i Inspekcji. Ilu ludzi tu pracuje?
— Tylko ja.
Nobby wskazał trolle.
— A oni?
Mężczyzna splunął na podłogę.
— Zdawało mi się, że pytał pan o ludzi…
Marchewa odruchowo wystawił rękę, która brzęknęła o pancerz Detrytusa.
— No dobrze — rzekł Nobby. — Zobaczmy, co my tu mamy… — Przeszedł wzdłuż stojaków w takim tempie, że pozostali musieli biec, by za nim nadążyć. — Co to jest?
— Ee…
— Nie wiemy, tak?
— Oczywiście… to jest… to…
— Montowana na wozie kusza oblężnicza z potrójną cięciwą i dwutrybowym kołowrotem napinającym?
— Tak jest.
— A czy to nie wzmocniona kusza klatchiańska z dźwigniowym mechanizmem napinającym i poddrzewcowym bagnetem?
— Ee… tak.
Nobby obejrzał ją pobieżnie i odrzucił na bok. Pozostali strażnicy przyglądali mu się oszołomieni. Nikt nie słyszał, żeby Nobby nosił kiedyś jakąś broń poza nożem.
— Macie może hershebiańskie dwunastostrzałowe łuki z ładowaniem grawitacyjnym? — warknął.
— Co? Mamy to, co pan widzi.
Nobby zdjął ze stojaka kuszę myśliwską. Jego chude ramiona naprężyły się, kiedy szarpnął za dźwignię naciągu.
— Sprzedaliście bełty do tej zabawki?
— Są tutaj!
Nobby wziął jeden z półki i włożył w szczelinę. Potem spojrzał wzdłuż drzewca. Odwrócił się.
— Podoba mi się ten sprzęt — stwierdził. — Weźmiemy wszystko. Mężczyzna spojrzał poprzez celownik w oko Nobby’ego i — ku podziwowi zalęknionej Angui — nie zemdlał.
— Ten mały łuk mnie nie przestraszy — rzekł dumnie.
— Ten łuk miałby cię przestraszyć? — zdziwił się Nobby. — Nie. Oczywiście. Jest mały. Taki mały łuk nie wystraszyłby kogoś takiego jak ty, z powodu swojej małości. Żeby przestraszyć kogoś takiego jak ty, potrzebne jest coś większego.
Angua oddałaby miesięczną pensję, żeby zobaczyć twarz zbrojmistrza od przodu. Patrzyła, jak Detrytus chwyta balistę, z ledwie słyszalnym sieknięciem napina ją jedną ręką i robi krok naprzód. Mogła sobie wyobrazić ruch gałek ocznych, gdy chłodny metal dotknął grubej czerwonej szyi.