— Pytanie, sir! — odezwała się Angua.
— Słucham, młodsza funkcjonariusz Angua.
— Kto jest nieprzyjacielem?
— Z takim wyglądem bez żadnego problemu znajdziemy nieprzyjaciół — mruknął sierżant Colon.
— Nie szukamy nieprzyjaciół, szukamy informacji — oznajmił Marchewa. — Najlepszą bronią, jaką możemy w tej chwili wykorzystać, jest prawda. Zaczniemy od wizyty w Gildii Błaznów, żeby się dowiedzieć, dlaczego brat Fasollo ukradł rusznic.
— A ukradł rusznic?
— Myślę, że mógł to zrobić. Tak.
— Przecież zginął, zanim rusznic został skradziony! — zaprotestował Colon.
— Tak — przyznał Marchewa. — Wiem o tym.
— To jest coś, co nazywam alibi — stwierdził Colon.
Oddział stanął w szyku i — po krótkiej dyskusji wśród trolli na temat tego, która noga jest prawa, a która lewa — odmaszerował. Nobby oglądał się tęsknie za machiną ogniową.
Czasami lepiej użyć miotacza ognia niż narzekać na ciemność.
Dziesięć minut później udało im się przedrzeć przez tłum i dotarli przed gildie.
— Widzicie? — spytał Marchewa.
— Stoją obok siebie — stwierdził Nobby. — Co z tego? I tak jest między nimi mur.
— Nie byłbym taki pewien. Może lepiej zobaczymy.
— Mamy czas? — wtrąciła Angua. — Myślałam, że idziemy na komendę dziennej roty.
— Najpierw muszę coś sprawdzić — odparł Marchewa. — Błaźni nie powiedzieli mi prawdy.
— Zaczekaj chwilę. Jedną chwileczkę — wtrącił sierżant Colon. — Mam wrażenie, że to wszystko posuwa się o połowę za daleko. Posłuchajcie, nie chcę, żebyśmy kogoś zabili, zrozumiano? Tak się składa, że to ja jestem tu sierżantem, gdyby to kogoś interesowało. Zrozumiałeś, Marchewa? Nobby? Żadnego strzelania ani szermierki. Wystarczy, że pchamy się na teren gildii, ale jeśli kogoś zastrzelimy, będziemy mieli bardzo poważne kłopoty. Lord Vetinari nie ograniczy się do sarkazmu. Może użyć… — Colon nerwowo przełknął ślinę — …ironii. Więc to jest rozkaz. A w ogóle to co chcesz zrobić?
— Chcę tylko, żeby coś mi powiedzieli — wyjaśnił Marchewa.
— Ale gdyby nie chcieli, masz im nie robić krzywdy, rozumiesz? Jeśli doktor Białolicy będzie niezadowolony, wychodzimy. Czy to jasne? Przy klaunach dostaję dreszczy, a on jest najgorszy ze wszystkich. Jeśli nie odpowie, wynosimy się spokojnie i… sam nie wiem, szukamy innego sposobu. To rozkaz, jak już mówiłem. Czy wszyscy zrozumieli? Rozkaz!
— Jeśli nie zechce odpowiadać na moje pytania — powtórzył Marchewa — mam wyjść spokojnie. Oczywiście.
— Cieszę się, że rozumiesz.
Marchewa zastukał do wrót, uniósł rękę, chwycił tort, który wysuwał się ze szczeliny, i mocno pchnął go z powrotem. Potem kopnął furtkę tak, że odchyliła się na kilka cali do środka.
— Aj! — krzyknął ktoś wewnątrz.
Furtka otworzyła się do końca, odsłaniając małego klauna zalanego białą farbą i kremem.
— Nie musieliście tego robić — powiedział.
— Chciałem tylko wczuć się w nastrój — wyjaśnił Marchewa. — Jestem kapral Marchewa, a to jest miejska milicja obywatelska. Wszyscy lubimy się pośmiać.
— Przepraszam…
— No, może oprócz młodszego funkcjonariusza Cuddy’ego. A młodszy funkcjonariusz Detrytus też lubi się pośmiać, choć na ogół parę minut po wszystkich. Chcemy porozmawiać z doktorem Białolicym.
Klaunowi zjeżyły się włosy. Strumyk wody trysnął z dziurki od guzika.
— Macie… macie zarezerwowany termin?
— Nie wiem. Mamy zarezerwowany termin?
— Mam żelazną kulę z kolcami — odezwał się Nobby.
— To morgenstern, Nobby.
— Tak?
— Tak. To nie to samo co termin. Zarezerwowany termin znaczy, że jesteśmy umówieni na spotkanie, natomiast morgenstern to duży kawał metalu używany do okrutnego miażdżenia czaszek. Ważne, żeby jednego z drugim nie pomylić, prawda, panie… — Pytająco uniósł brwi.
— Boffo, szanowny panie. Ale…
— Gdyby więc zechciał pan pobiec do doktora Białolicego i zawiadomić go, że czekamy tu z żelazną kulą z koi… Goja mówię? Bez zarezerwowanego terminu wprawdzie, ale chcielibyśmy z nim porozmawiać. Jeśli można… Bardzo dziękuję.
Klaun odszedł.
— Załatwione — odetchnął Marchewa. — Czy było jak należy, sierżancie?
— Pewnie będzie wręcz satyryczny — odpowiedział ponuro Colon.
Czekali. Po chwili młodszy funkcjonariusz Cuddy wyjął z kieszeni śrubokręt i zbadał przykręcony do furtki aparat rzucający tortami. Pozostali przestępowali z nogi na nogę — z wyjątkiem Nobby’ego, który na swoje nogi cały czas coś upuszczał.
Boffo pojawił się znowu w towarzystwie dwóch muskularnych trefnisiów, którzy wyglądali, jakby nie mieli nawet śladu poczucia humoru.
— Doktor Białolicy mówi, że nie ma czegoś takiego jak milicja — oznajmił. — Ale… hm. Doktor Białolicy powiedział również, że jeśli to naprawdę ważne, przyjmie niektórych z was. Tylko nie trolla i nie krasnoluda. Słyszeliśmy, że bandy trolli i krasnoludów terroryzują miasto.
— Tak właśnie mówią. — Detrytus pokiwał głową.
— A przy okazji, nie wiesz czasem, co takiego mówią… — zaczął Cuddy, lecz Nobby uciszył go szturchańcem.
— Pan i ja, sierżancie? — zaproponował Marchewa. — I młodsza funkcjonariusz Angua.
— Oj… — jęknął Colon.
Ruszyli jednak oboje za Marchewa do ponurych budynków; szli mrocznymi korytarzami aż do gabinetu doktora Białolicego. Przewodniczący wszystkich klaunów i błaznów stał pośrodku pokoju, a jeden z trefnisiów próbował przyszyć mu do płaszcza dodatkowe cekiny.
— Słucham?
— Dobry wieczór, doktorze — przywitał się Marchewa.
— Chcę od razu uprzedzić, że lord Vetinari dowie się o wszystkim.
— Oczywiście. Na pewno mu powiem.
— Nie mam pojęcia, dlaczego zajmujecie mi czas, kiedy w mieście trwają rozruchy.
— No cóż… tym zajmiemy się później. Ale kapitan Vimes zawsze mi powtarzał, że są poważne przestępstwa i drobne przestępstwa. Czasem te drobne wyglądają na poważne, a tych poważnych prawie nie da się zauważyć, ale najważniejsze to zdecydować, które są które.
Spojrzeli sobie w oczy.
— A więc? — zapytał klaun.
— Chciałbym, żeby mi pan opowiedział o wydarzeniach, jakie tu zaszły dwie noce temu.
Doktor Białolicy zastanawiał się przez chwilę.
— A jeśli nie?
— Wtedy — rzekł Marchewa — obawiam się, że choć bardzo niechętnie, będę jednak zmuszony do wykonania rozkazu, jaki otrzymałem przed wejściem tutaj. — Zerknął na Golona. — Czy nie tak, sierżancie?
— Co? Aha. No… tak.
— Wolałbym wprawdzie tego uniknąć, ale nie będę miał wyboru. Doktor Białolicy spoglądał na nich gniewnie.
— Weszliście na teren gildii. Nie macie prawa…
— Nic o tym nie wiem. Jestem tylko kapralem. Ale nigdy jeszcze nie odmówiłem wykonania bezpośredniego rozkazu, więc z przykrością muszę pana uprzedzić, że i ten wykonam w pełni, co do litery.
— Ale przecież… Marchewa podszedł bliżej.
— Jeśli to pana pocieszy, zapewne będzie mi potem trochę wstyd.
Klaun spojrzał w jego szczere oczy i — jak wszyscy — zobaczył w nich jedynie prawdę.
— Wystarczy mi krzyknąć — ostrzegł, czerwieniejąc pod charakteryzacją — a zjawi się tu dziesięciu ludzi.
— Niech mi pan wierzy, że to tylko ułatwi sprawę.