Doktor Białolicy szczycił się swą umiejętnością oceny ludzkich charakterów. Z twarzy Marchewy nie wyczytał niczego prócz absolutnej, skrupulatnej szczerości. Przez chwilę bawił się gęsim piórem, po czym gwałtownie rzucił je na biurko.
— Do licha z puentą! — krzyknął. — Jak się dowiedzieliście, co? Kto zdradził?
— Właściwie trudno określić — odparł Marchewa. — Ale to ma sens. Wprawdzie gildie mają po jednym wejściu, lecz budynki stoją ściana w ścianę. Ktoś po prostu musiał się przebić.
— Zapewniam, że nic o tym nie wiedzieliśmy.
Sierżant Colon nie mógł wyjść z podziwu. Widywał już ludzi, którzy blefują z marną kartą, ale jeszcze nigdy kogoś, kto blefuje bez żadnych kart.
— Myśleliśmy, że to jakiś dowcip — tłumaczył klaun. — Myśleliśmy, że młody Fasollo zrobił to z intencją humorystyczną, a tu nagle znaleźli jego zwłoki i nie…
— Lepiej niech mi pan pokaże tę dziurę — przerwał mu Marchewa.
Reszta strażników stała na dziedzińcu w różnych pozach będących wariacjami na temat „Spocznij”. — Kapralu Nobbs…
— O co chodzi, młodszy funkcjonariuszu Cuddy?
— Co takiego wszyscy mówią o krasnoludach?
— Daj spokój, żarty sobie stroisz, prawda? Każdy to wie, kto w ogóle wie cokolwiek o krasnoludach.
Cuddy zakaszlał.
— Krasnoludy nie — oświadczył.
— Co to znaczy: krasnoludy nie?
— Nikt nam nie powiedział, co każdy wie o krasnoludach.
— Hm… pewnie myśleli, że wiecie — mruknął niepewnie Nobby.
— Ja nie wiem.
— No dobrze. — Nobby zerknął na trolle, pochylił się nad Cuddym i wyszeptał coś mniej więcej w okolicy jego ucha.
Cuddy pokiwał głową.
— I to wszystko?
— Tak. Tego… to prawda?
— Co? Tak, oczywiście. U krasnoludów to naturalne. Oczywiście, niektórzy są wyposażeni lepiej niż inni.
— Tak jest u wszystkich — zgodził się Nobby.
— Ja na przykład odłożyłem ponad siedemdziesiąt osiem dolarów.
— Nie! To znaczy, nie chodziło mi o to, że są dobrze wyposażeni w pieniądze. Raczej… — Nobby znów zaczął szeptać.
Wyraz twarzy Cuddy’ego się nie zmienił.
— To prawda, co? — Nobby znacząco poruszył brwiami.
— Skąd mogę wiedzieć? Nie mam pojęcia, ile pieniędzy mają zwykle ludzie.
Nobby zrezygnował.
— Przynajmniej jedno jest prawdą — stwierdził. — Wy, krasnoludy, rzeczywiście kochacie złoto.
— A skąd. Nie żartuj.
— Ale…
— Mówimy tak tylko, żeby je zaciągnąć do łóżka.
To była sypialnia klauna. Colon zastanawiał się czasem, jak mieszkają klauni, i teraz mógł to zobaczyć: wielka szafka na buty, bardzo szeroka deska do prasowania spodni, lustro ze świeczkami dookoła, profesjonalnych rozmiarów szminki do charakteryzacji… i łóżko, które wyglądało jak całkiem zwyczajny koc na podłodze, gdyż tym właśnie było. Klauni i błaźni nie powinni się przyzwyczajać do wygód — humor to poważna sprawa.
Była też dziura w ścianie, dostatecznie duża, by przeszedł przez nią człowiek. Obok leżał niewielki stosik pokruszonych cegieł. Po drugiej stronie panował mrok.
Marchewa wsunął w otwór głowę i ramiona, ale Colon próbował wciągnąć go z powrotem.
— Zaczekaj, chłopcze. Nie wiesz przecież, jaka groza kryje się za tym murem…
— Właśnie chcę się rozejrzeć i sprawdzić.
— Może to być izba tortur, loch, przepaść… cokolwiek. — To sypialnia studenta, sierżancie.
— Sam widzisz.
Marchewa przeszedł na drugą stronę. Słyszeli, jak chodzi w mroku. Był to mrok skrytobójców, jakby bogatszy i nie tak ciemny jak mrok klauna.
Po chwili Marchewa znowu wsunął głowę przez otwór.
— Od dłuższego czasu nikogo tam nie było — oznajmił. — Kurz leży na podłodze, ale widzę na nim ślady stóp. A drzwi są zamknięte i zaryglowane. Z tej strony.
Reszta jego ciała podążyła w ślad za głową.
— Chcę się upewnić, że dobrze wszystko rozumiem — powiedział do doktora Białolicego. — Fasollo wybił dziurę do Gildii Skrytobójców, tak? A potem przeszedł tam i doprowadził tego smoka do wybuchu? I wrócił przez tę dziurę? Więc jak został zabity?
— Na pewno przez skrytobójców — odparł doktor. — Mieli do tego prawo. Wtargnięcie na teren gildii to przecież bardzo poważne wykroczenie.
— Czy ktokolwiek widział Fasolla po wybuchu?
— Ależ tak. Boffo miał dyżur przy bramie i dobrze pamięta, jak wychodził.
— Wie, że to był on?
Doktor Białolicy spojrzał zdziwiony.
— Oczywiście.
— Skąd?
— Skąd? Bo go poznał, naturalnie. W ten sposób wiemy, kim są ludzie. Patrzy się na kogoś i mówi: to on. Nazywamy to roz-po-zna-wa-niem. — Klaun ironicznie zaakcentował ostatnie słowo. — To był Fasollo. Boffo mówił, że wyglądał na zmartwionego.
— Aha. Rozumiem. To już właściwie wszystko, doktorze. Czy Fasollo miał jakichś przyjaciół wśród skrytobójców?
— Cóż… możliwe, możliwe. Nie zniechęcamy gości. Marchewa wpatrywał się z uwagą w twarz klauna. I nagle się uśmiechnął.
— Oczywiście. To zamyka sprawę, jak sądzę.
— Gdyby tylko trzymał się czegoś, no wiecie, oryginalnego… — Doktor westchnął.
— Takiego jak wiadro białej farby albo tort? — domyślił się Colon.
— Otóż to!
— Chyba już pójdziemy — stwierdził Marchewa. — Przypuszczam, że nie zamierza pan składać skargi na skrytobójców?
Białolicy starał się wyglądać na przerażonego, ale nie udało mu się to najlepiej pod wymalowanym szerokim uśmiechem.
— Co? Nie! To znaczy… gdyby skrytobójca włamał się do naszej gildii, wiecie, nie w sprawach zawodowych, i coś ukradł, wtedy uznalibyśmy, że mamy pełne prawo, by… cóż…
— Nalać mu galaretki za koszulę? — podpowiedziała Angua.
— Uderzyć go w głowę pęcherzem na kiju? — zaproponował Colon.
— Możliwe.
— Każda gildia ma własne zwyczaje — rzekł Marchewa. — Myślę, że już pójdziemy, sierżancie. Nie mamy tu nic do roboty. Przepraszam, że zajęliśmy panu cenny czas, doktorze. Rozumiem, że ta sytuacja była dla pana bardzo męcząca.
Klaun niemal zasłabł z ulgi.
— Ależ drobiazg. Naprawdę nie ma o czym mówić. Cieszę się, że mogłem pomóc.
Sprowadził ich schodami w dół i na dziedziniec, paplając jakieś zdania bez znaczenia. Czekający strażnicy stanęli na baczność.
— Właściwie… — odezwał się Marchewa, kiedy mijali już bramę — mam jeszcze osobistą prośbę.
— Oczywiście, oczywiście.
— Ehm… wiem, że to trochę bezczelność z mojej strony, ale zawsze mnie interesowały obyczaje różnych gildii… więc… czy byłoby możliwe, żeby ktoś pokazał mi wasze muzeum?
— Słucham? Jakie muzeum?
— Muzeum klaunów.
— Ach, chodzi o Halę Twarzy. To nie jest muzeum. Ale oczywiście, przecież to żaden sekret. Boffo, zanotuj. Z przyjemnością pana oprowadzimy, kapralu. Kiedy tylko pan zechce.
— Bardzo panu dziękuję, doktorze.
— Kiedy tylko pan zechce.
— Właśnie kończę służbę. Może teraz? Byłoby najwygodniej, skoro już tu jestem.
— Nie możesz skończyć służby — zaprotestował Colon — kiedy… aj!
— Słucham, sierżancie?
— Kopnąłeś mnie!