— Aha. To świetnie. Lubię załatwiać sprawy.
Paskudny Stary Roń miał ugruntowaną pozycję w Gildii Żebraków. Był Mamrotaczem, i to dobrym. Chodził za ludźmi i mamrotał coś we własnym, prywatnym języku, dopóki nie dali mu pieniędzy, żeby przestał. Ludzie uważali, że jest obłąkany, ale formalnie rzecz biorąc, nie mieli racji. Po prostu kontaktował się z rzeczywistością na poziomie kosmicznym, dlatego miewał kłopoty z percepcją rzeczy mniejszego kalibru, takich jak ludzie, mury czy mydło (chociaż przy obiektach całkiem małych, takich jak monety, jego wzrok nie miał sobie równych).
Nie był więc zaskoczony, kiedy przystojna młoda kobieta przebiegła obok niego i zaczęła zdejmować ubranie. Takie rzeczy zdarzały się często, choć jak dotąd jedynie w wewnętrznej przestrzeni jego umysłu.
Potem zobaczył, co się z nią stało.
Patrzył, jak przemyka obok smukły, złocisty kształt.
— Mówiłem im! Mówiłem! Tyle razy! — powiedział. — Podam im trąbę szmaciarza drugą stroną! Tak właśnie zrobię! Niech to demoniszcza! Tysiącletnia wskazówka i krewetki! Przecież mówiłem!
Kiedy Angua wróciła, Gaspode zamerdał do niej tym, co teoretycznie było jego ogonem.
— Przefiorę się w coś odpowiedniego — powiedział głosem trochę stłumionym przez kość. — Niezły numer. Przyniosłem ci ten oto drofny symfol…
Upuścił kość na ziemię. Dla wilczych oczu Angui wcale nie wyglądała lepiej niż poprzednio.
— Po co?
— Pełna pożywnego szpiku jest taka kość — odparł z wyrzutem.
— Daj sobie spokój. Powiedz lepiej, jak się dostajesz do Gildii Skrytobójców.
— A potem może pokręcilifyśmy się przy wysypiskach na Drodze Fedry? — Ogryzek ogona Gaspode’a uderzał rytmicznie o ziemię. — Fywają tam takie szczury, że włosy się jeżą na… Nie, w porządku, zapomnij, że o tym wspomniałem — dokończył szybko, gdy w oczach Angui błysnął płomień. — Jest rura odpływowa obok kuchni — wyjaśnił z ciężkim westchnieniem.
— Człowiek się przeciśnie?
— Nawet krasnolud nie da rady. Ale nie warto się męczyć. Dzisiaj podają spaghetti. Trudno liczyć na kości…
— Idziemy. Powlókł się za nią.
— To fyła dofra kość — mruczał. — Ledwie zaczęła zielenieć. Ha! Założę się, że nie powiedziałafyś „nie”, gdyfy twój pan Twardziel wręczył ci pudełko czekoladek.
Skulił się, gdy nagle się odwróciła.
— O czym ty gadasz?
— Nic, nic!
Szedł dalej, skomląc cicho.
Angua też nie była zachwycona. Rosnące o pełni księżyca sierść i kły zawsze sprawiały kłopoty. Kiedyś myślała już, że sprzyja jej szczęście, a potem odkryła, że niewielu mężczyzn jest zachwyconych związkiem z partnerką, która porasta futrem i wyje. Przyrzekła sobie: nigdy więcej takich układów.
Co do Gaspode’a, pogodził się z życiem bez miłości, przynajmniej innej niż te krótkotrwałe afekty, jakich dotąd doświadczał, a na które składały się zauroczenie niczego niepodejrzewającą chihuahuą i przelotny kontakt z nogą listonosza.
Proszek numer jeden wsypał się przez zwinięty papierowy lejek do metalowej rurki. Niech demony porwą tego Vimesa! Kto by przypuszczał, że naprawdę zjawi się na dachu Opery? Przez niego przepadł komplet rurek. Ale zostały jeszcze trzy, ułożone równo w wydrążonej kolbie. Torba Proszku numer jeden i rudymentarna wiedza o odlewaniu ołowiu całkowicie wystarczała do zawładnięcia miastem…
Rusznic leżał na stole. Metal połyskiwał błękitem… Zresztą nie tyle połyskiwał, ile jarzył się raczej. Naturalnie, to tylko oliwa. Koniecznie trzeba wierzyć, że to oliwa. Rusznic wyraźnie jest przedmiotem z metalu. Absolutnie nie może być żywy.
A jednak…
A jednak…
— To była podobno jakaś zwykła żebraczka z gildii.
„I co? Co z tego? Była okazyjnym celem. To nie moja wina. To twoja wina. Ja jestem tylko rusznicem. Rusznice nie zabijają ludzi. Ludzie zabijają ludzi.”
— Ty zabiłeś Młotokuja! Chłopak mówił, że wypaliłeś sam z siebie! A on próbował cię naprawić!
„Spodziewasz się wdzięczności? Zrobiłby drugi rusznic.”
— Czy to powód, żeby go zabijać?
„Oczywiście. Ty tego nie rozumiesz.”
Czy ten głos odzywał się w jego głowie, czy dochodził z rusznica? Trudno powiedzieć. Edward mówił, że odzywa się taki głos… Powtarza, że może ci ofiarować wszystko, czego zapragniesz…
Przedostanie się do głównego budynku gildii okazało się łatwe, nawet przez tłum gapiów. Niektórzy skrytobójcy, ci z arystokratycznych domów, gdzie trzymano duże, leniwe psy, tak jak pospólstwo trzyma dywaniki, często zabierali zwierzęta do szkoły. Poza tym Angua wyglądała na zwierzę ze świetnym rodowodem. Kiedy biegła przez dziedziniec, ścigały ją pełne zachwytu spojrzenia.
Odszukanie właściwego korytarza też nie było trudne. Zapamiętała widok z sąsiedniej gildii i policzyła piętra. Zresztą nie musiała się męczyć — w powietrzu wciąż wisiał ostry zapach fajerwerków.
W korytarzu zebrała się spora grupa skrytobójców. Drzwi do pokoju zostały wyważone. Kiedy Angua wyjrzała zza rogu, zobaczyła, jak wychodzi przez nie doktor Cruces. Twarz miał stężałą z wściekłości.
— Panie Downey!
Siwowłosy skrytobójca stanął na baczność.
— Tak?
— Chcę, żeby go znaleziono!
— Tak, doktorze…
— Więcej! Chcę, by go inhumowano! Z najwyższą nieuprzejmością! Honorarium ustalam na dziesięć tysięcy dolarów. Zapłacę osobiście, rozumie pan? I to bez podatku gildii.
Kilku skrytobójców nonszalancko oddaliło się od grupy. Dziesięć tysięcy dolarów bez podatku to spora suma.
Downey był wyraźnie zakłopotany.
— Myślę, doktorze…
— Myśli pan? Nie płacą panu za myślenie! Bogowie jedyni wiedzą, do czego ten idiota się posunie. Rozkazałem przeszukać cały teren gildii. Dlaczego nikt nie wyważył tych drzwi?
— Proszę wybaczyć, doktorze. Edward opuścił nas już tak dawno, że nie myślałem…
— Nie myślał pan? A za co panu płacą?
— Nigdy nie widziałem go takiego wściekłego — szepnął Gaspode. Ktoś chrząknął za plecami głównego skrytobójcy — z pokoju wyszedł doktor Białolicy.
— Ach, to pan, doktorze — powiedział Cruces. — Chyba lepiej będzie, jeśli przedyskutujemy tę sprawę w moim gabinecie, zgoda?
— Jest mi doprawdy niewymownie przykro, panie…
— Proszę nawet o tym nie wspominać. Ten mały… demon z obu nas zrobił błaznów. Oj… bez urazy. Panie Downey, błazny i skrytobójcy będą pilnować tej dziury, dopóki jutro nie sprowadzimy murarzy. Nikt nie może tędy przejść, zrozumiano?
— Tak, doktorze.
— Doskonale.
— To pan Downey — wyjaśnił Gaspode, kiedy Cruces i główny błazen zniknęli w głębi korytarza. — Numer dwa wśród skrytofójców. — Podrapał się za uchem. — Załatwiłfy Crucesa za dwa pensy, gdyfy to nie fyło wfrew regułom.
Angua podbiegła kawałek. Downey, który właśnie ocierał czoło czarną chusteczką, spojrzał w dół.
— Witaj… jesteś tu nowa — powiedział. Zauważył Gaspode’a. — Widzę, że i kundelek wrócił.
— Hau, hau — odparł Gaspode, merdając szczątkami ogona. — Nawiasem mówiąc — dodał, zwracając się do Angui — czasem rzuci miętusa, jeśli spotkasz go w odpowiednim nastroju. W tym roku otruł już piętnaście osóf. W truciznach jest niemal tak dofry jak Cruces.