Выбрать главу

— Czy powinnam to wiedzieć? — upewniła się Angua. Downey poklepał ją po głowie.

— Ach, skrytofójcy nie zafijają, jeśli nie są opłaceni. Wiesz, to te drofne napiwki stanowią różnicę.

Angua tymczasem znalazła się w miejscu, skąd widziała drzwi. Kartonik z nazwiskiem był wsunięty w metalową ramkę. Edward d’Eath.

— Edward d’Eath — powiedziała.

— To imię nie jest mi ofce — stwierdził Gaspode. — Rodzina mieszkała przy Królewskiej. Fyli kiedyś fogaci jak Kreozot.

— Kto to był Kreozot?

— Jakiś zagraniczny pętak, który fył fogaty.

— Aha.

— Ale pradziadek cierpiał na straszliwe pragnienie, a dziadek gonił wszystko w sukience… wszystko co fyło w swojej sukience, rozumiesz. Natomiast stary d’Eath, cóż, fył trzeźwy i przyzwoity, ale stracił resztę rodzinnego majątku z powodu ataków ślepoty, kiedy przychodziło mu odróżniać jeden od jedenastu.

— Nie bardzo rozumiem, jak można przez to stracić pieniądze.

— Można, jeśli ci się wydaje, że możesz grać w Okalecz Pana Cefulę z dużymi chłopcami.

Wilkołak i pies szli obok siebie korytarzem.

— A wiesz coś o paniczu Edwardzie? — spytała Angua.

— Nie widziałem go ostatnio. Dom niedawno zlicytowali. Rodzinne długi.

— Jesteś prawdziwą kopalnią informacji.

— Sporo się kręcę. Nikt nie zauważa psów. — Gaspode poruszył nosem, który przypominał pomarszczoną truflę. — Niech to licho. Cuchnie rusznicem, prawda?

— Tak — przyznała Angua. — Ale jest w tym coś dziwnego.

— Co?

— Coś nie pasuje.

Były też inne zapachy: brudne skarpety, obce psy, szminka doktora Białolicego, wczorajsza kolacja… Zapachy wypełniały przestrzeń. Ale żrący jak kwas zapach fajerwerków, który Angua odruchowo kojarzyła z rusznicem, przenikał wszystko.

— Co nie pasuje?

— Nie wiem. Może woń samego rusznica?

— Nie. Przecież on stąd pochodzi. Trzymali tu rusznic przez lata.

— Fakt. No dobrze, mamy już nazwisko. Może Marchewie coś powie.

Angua zbiegła po schodach.

— Przepraszam…

— Tak?

— Jak zdołasz znowu zmienić się w kofietę?

— Wystarczy zejść ze światła księżyca i… się skoncentrować. Tak to działa.

— I to wszystko?

— Jeśli formalnie trwa pełnia, mogę dokonać przemiany nawet w dzień, jeśli zechcę. Ale w świetle księżyca muszę się przemienić.

— Żartujesz. A co z tojadem?

— Tojad? Taka roślina. Jaskrowata, o ile pamiętam. Co z nią?

— Nie zabija cię?

— Wiesz co? Nie musisz wierzyć we wszystko, co opowiadają o wilkołakach. Jesteśmy ludźmi, jak wszyscy. Na ogól — dodała.

Znaleźli się na zewnątrz gildii i ruszyli do znajomego zaułka. Na miejscu odkryli jednak, że pod ich nieobecność stracił pewne istotne właściwości, które posiadał, kiedy byli tu poprzednio. Najbardziej godną uwagi zmianą był brak munduru Angui, ale występowały też znaczne niedostatki w dziedzinie obecności Paskudnego Starego Rona.

— Niech to…

Stali nad pustym skrawkiem ziemi.

— Masz inne ufranie? — zapytał Gaspode.

— Tak, ale w domu, przy Wiązów. To był mój jedyny mundur.

— Musisz coś na siefie wkładać, kiedy jesteś człowiekiem?

— Tak.

— Dlaczego? Wydaje się, że naga kofieta fyłafy mile widziana w każdym towarzystwie. Fez urazy.

— Wolę ubrane. Gaspode obwąchał ziemię.

— No to chodźmy. — Westchnął. — Musimy złapać Paskudnego Starego Rona, zanim twoja kolczuga zmieni się w futelkę fearhuggera.

Angua rozejrzała się. Zapach Paskudnego Starego Rona był niemal dotykalny.

Tojad? Nie trzeba jakichś bezsensownych ziół, żeby utrudnić życie kobiecie. Wystarczy, że przez tydzień każdego miesiąca ma dwie dodatkowe nogi i cztery dodatkowe sutki.

* * *

Tłum zgromadził się wokół pałacu patrycjusza i przy Gildii Skrytobójców. Kręcili się tu liczni żebracy. Wyglądali brzydko. Brzydki wygląd i tak należy do stałego ekwipunku żebraka, ci jednak wyglądali jeszcze gorzej.

Milicja wyjrzała zza rogu.

— Są tu setki ludzi — stwierdził Colon. — I masa trolli przed komendą dziennej zmiany.

— Gdzie jest największy tłok? — spytał Marchewa.

— Pewnie między trollami — odparł sierżant, ale zaraz się opanował. — Żartowałem tylko.

— Dobrze — rzeki Marchewa. — Wszyscy za mną.

Gwar ucichł, gdy milicja pomaszerowała, powlokła się, podbiegła truchtem i podeszła, ciągnąc ręce po ziemi, do komendy dziennej roty.

Wejście blokowało kilku bardzo dużych trolli. Tłum patrzył wyczekująco.

Lada chwila, myślał Colon, ktoś czymś rzuci. A potem wszyscy zginiemy.

Spojrzał w górę. Powoli, niepewnie, nad rynnami pojawiały się głowy gargulców. Nikt nie chciał przeoczyć dobrej bójki.

Marchewa skinął dwóm trollom.

Są całe porośnięte mchem, zauważył Colon.

— Bluejohn i Boksyt, prawda? — zapytał Marchewa. Bluejohn odruchowo skłonił głowę. Boksyt był twardszy i tylko spojrzał spode łba.

— Właśnie kogoś takiego jak wy szukałem.

Colon oburącz chwycił swój hełm i wyglądał teraz jak ślimak rozmiaru dziesięć, próbujący się wcisnąć do muszli rozmiaru jeden. Boksyt przypominał lawinę na nogach.

— Przyjmuję was do straży — oznajmił Marchewa. Colon wyjrzał spod hełmu.

— Zgłosicie się do kaprala Nobbsa po odbiór broni. Młodszy funkcjonariusz Detrytus odbierze klątwę. — Cofnął się o krok. — Witajcie w Straży Obywatelskiej. Pamiętajcie, każdy młodszy funkcjonariusz nosi w plecaku buławę marszałka polowego.

Trolle ani drgnęły.

— Nie chcę do straży — powiedział Boksyt.

— Świetnie. Materiał na oficera, nie ma co — stwierdził Marchewa.

— Zaraz! Nie możesz ich brać do straży! — krzyknął jakiś krasnolud w tłumie.

— O, witam, panie Wręcemocny. Miło zobaczyć tu przywódców społeczności. Dlaczego nie mieliby wstąpić do milicji?

Wszystkie trolle słuchały w skupieniu. Wręcemocny uświadomił sobie, że stal się ośrodkiem uwagi. Zawahał się.

— No… bo na przykład macie tylko jednego krasnoluda… — zaczął.

— Ja jestem krasnoludem — przypomniał mu Marchewa.

Wręcemocny wyglądał na trochę zakłopotanego. Cała ta sprawa z entuzjastyczną krasnoludowatością Marchewy była trudna do zaakceptowania dla politycznie uświadomionych krasnoludów.

— Jesteś trochę za duży — powiedział niepewnie.

— Duży? A co wzrost ma do bycia krasnoludem? — zdziwił się Marchewa.

— Ehm… dużo — szepnął Cuddy.

— Słuszna uwaga — przyznał Marchewa. — Bardzo słuszna uwaga. — Przyjrzał się twarzom w tłumie. — Fakt. Potrzebny nam jakiś uczciwy, praworządny krasnolud. Ty tam…

— Ja? — zdziwił się zaskoczony krasnolud.

— Byłeś kiedyś skazany?

— Sam nie wiem… Babcia kazała mi pamiętać, że oszczędnością i pracą krasnoludy się bogacą.

— Dobrze. Wezmę też… was dwóch… i ciebie. Cztery krasnoludy, zgadza się? Nikt nie może się skarżyć.

— Nie chcę do straży — powtórzył Boksyt, lecz w jego głosie zabrzmiała niepewność.

— Wy, trolle, nie możecie teraz odejść — oświadczył Detrytus. — Inaczej za dużo krasnoludy. To liczby, ot co.

— Nie wstąpię do straży — oznajmił stanowczo krasnolud.

— Brakuje odwagi, tak? — rzucił Cuddy.