Выбрать главу

Podszedł do wylotu alejki i zaczął nasłuchiwać.

— Na co czekamy? — zainteresowała się Angua.

Zabrzmiał tupot biegnących stóp. Marchewa oparł się o ścianę i wystawił rękę na ulicę Zefir. Rozległ się głuchy stuk, a ramię Marchewy nie przesunęło się nawet o cal. To musiało przypominać zderzenie ze stalowym dźwigarem.

Przyjrzeli się nieprzytomnemu na bruku. Srebrne dolary potoczyły się po kamieniach.

— Ojojoj — westchnął Marchewa. — Biedny Tuiteraz. Przecież obiecał mi, że da spokój. No trudno…

Chwycił leżącego za nogę.

— Ile pieniędzy? — zapytał.

— Chyba trzy dolary — odparła Angua.

— Dobra robota. Zgadza się co do pensa.

— Nie, oberżysta mówił…

— Wracamy na komendę. Idziemy, Tuiteraz. To twój szczęśliwy dzień.

— Dlaczego szczęśliwy? Przecież został schwytany.

— Tak. Przez nas. Gildia Złodziei nie dorwała go pierwsza. Oni nie są tacy delikatni jak my.

Głowa Tuiteraz podskakiwała na kamieniach.

— Zwinął trzy dolary i zaraz pobiegł do domu — westchnął Marchewa. — Cały Tuiteraz. Najgorszy złodziej na świecie.

— Ale mówiłeś, że Gildia Złodziei…

— Kiedy popracujesz jakiś czas, zrozumiesz, jak to wszystko działa. — Głowa Tuiteraz odbiła się od krawężnika. — W końcu — dodał Marchewa — rzeczywiście działa. Zdziwisz się. Wszystko działa. Wolałbym, żeby nie działało. Ale działa.

* * *

W czasie kiedy Tuiteraz doznawał lekkich wstrząsów w drodze do bezpiecznego aresztu, ginął klaun. Szedł sobie alejką, swobodny i pewny siebie jak człowiek, który w pełni spłacił ten rok u Gildii Złodziei. I nagle stanęła przed nim zakapturzona postać.

— Fasollo?

— O, to ty… Edward, prawda? Postać zawahała się.

— Właśnie wracałem do gildii — wyjaśnił Fasollo. Zakapturzona postać skinęła głową.

— Dobrze się czujesz? — spytał Fasollo.

— P-rzykro mi — oświadczyła postać. — Ale to dla dobra miasta. Nic osobistego.

Przeszła za plecy klauna. Fasollo poczuł chrupnięcie, a później jego osobisty wszechświat nagle się wyłączył.

Potem Fasollo usiadł.

— Au — powiedział. — To bolą… Ale wcale nie bolało.

Edward d’Eath spoglądał na niego z góry przerażonym wzrokiem.

— Oj… Nie chciałem uderzyć cię tak mocno! Chciałem tylko usunąć cię z drogi!

— A dlaczego w ogóle musiałeś mnie uderzyć?

I wtedy Fasollo doznał wrażenia, że Edward nie patrzy właściwie na niego i z pewnością nie do niego mówi.

Spuścił wzrok i ogarnęło go dziwne uczucie, znane tylko niedawno zmarłym — groza, gdy patrzył na to, co leżało przed nim, a zaraz potem niepokojące pytanie: kto właściwie patrzy?

PRZYCHODZI ŚMIERĆ DO LEKARZA…

Uniósł głowę.

— A lekarz pyta… — podjął.

Chłód przeszył powietrze. Fasollo czekał. Edward gorączkowo poklepywał jego twarz… to, co jeszcze niedawno było jego twarzą.

MOŻE… CZYMOGLIBYŚMY ZACZĄĆ OD POCZĄTKU? JAKOŚ NIE UMIEM ZAŁAPAĆ, O CO W TYM CHODZI.

— Słucham?

— Przep-raszam! — jęczał Edward. — Chciałem jak najlepiej. Fasollo przyglądał się, jak morderca odciąga jego ciało… Nie, odciąga ciało.

— Nic osobistego, powiedział — wymruczał pod nosem. — Miło, że to nic osobistego. Byłoby mi naprawdę przykro, gdyby mnie zabił z powodów osobistych.

CHODZI O TO, ŻE NIEDAWNO ZASUGEROWANO MI, BYM ZACHOWYWAŁ SIĘ BARDZIEJ DELIKATNIE.

— Ale dlaczego? Myślałem, że całkiem dobrze się dogadujemy. W moim fachu trudno znaleźć przyjaciół. W twoim też, jak przypuszczam.

STARAJ SIĘ PRZEKAZAĆ IM TO ŁAGODNIE, O TO CHODZI.

— W jednej chwili człowiek idzie sobie spokojnie, a w następnej jest już martwy. Dlaczego?

POMYŚL, ŻE JESTEŚ RACZEJ… WYMIAROWO UPOŚLEDZONY.

Cień klauna Fasollo zwrócił się do Śmierci.

— O czym ty gadasz?

JESTEŚ MARTWY.

— Tak, wiem. — Fasollo rozluźnił się i przestał zbyt intensywnie myśleć o coraz bardziej nieważnym świecie. Śmierć przekonał się, że ludzie często tak robią, kiedy się otrząsną z początkowego szoku. W końcu najgorsze mieli już za sobą… przy odrobinie szczęścia.

GDYBYŚ ZECHCIAŁ PÓJŚĆ TERAZ ZA MNĄ…

— Czy będą tam torty? Czerwone nosy? Żonglerka? Czy są szansę na za szerokie spodnie?

NIE.

Fasollo niemal całe swoje krótkie życie przeżył jako klaun. Uśmiechnął się posępnie pod makijażem.

— To mi się podoba.

* * *

Spotkanie Vimesa z patrycjuszem skończyło się tak, jak często takie rozmowy — gość wyszedł z niejasnym, ale dokuczliwym wrażeniem, że ledwie udało mu się ujść z życiem.

Vimes powlókł się więc na spotkanie z narzeczoną. Wiedział, gdzie może ją znaleźć.

Napis nabazgrany w poprzek podwójnych wrót przy ulicy Morficznej głosił: „Tu żyją smoki”.

Mosiężna tabliczka obok wrót głosiła: „Słoneczne Schronisko dla Chorych Smoków”.

Obok stał mały, pusty w środku i żałosny smok z papier-mâché. Trzymał przykutą ciężkim łańcuchem do muru skarbonkę z napisem: „Nie pozwól, by zgasł mój płomień”.

Tutaj właśnie lady Sybil Ramkin spędzała prawie całe dnie.

Była, jak poinformowano Vimesa, najbogatszą kobietą w Ankh-Morpork. Właściwie to była bogatsza niż wszystkie inne kobiety w Ankh-Morpork zlane — gdyby to było możliwe — w jedną.

To będzie dziwaczny ślub, mówili ludzie. Vimes traktował osoby o wyższej pozycji towarzyskiej z ledwie skrywanym niesmakiem, ponieważ kobiety powodowały u niego ból głowy, a mężczyźni świerzbienie pięści. Natomiast Sybil Ramkin pochodziła z jednej z najstarszych rodzin w Ankh. Ale los rzucił ich razem niczym wir wodny dwie gałązki, poddali się więc temu, co nieuniknione.

Sam Vimes w dzieciństwie wierzył, że bardzo bogaci jadają ze złotych talerzy i żyją w marmurowych domach. Teraz nauczył się czegoś nowego: ci bardzo, bardzo bogaci mogą sobie pozwolić na ubóstwo. Sybil Ramkin żyła w nędzy, dostępnej tylko bogaczom — w biedzie, do której podchodzili z przeciwnej strony. Kobiety, którym zwyczajnie dobrze się powodziło, oszczędzały i kupowały suknie zdobione koronką i perłami; lady Ramkin była tak bogata, że mogła sobie pozwolić na chodzenie w gumowych butach i tweedowej spódnicy, która należała do jej matki. Była tak bogata, że stacją było na żywienie się sucharkami i kanapkami z serem. Tak bogata, że korzystała tylko z trzech pokojów w trzydziestoczteropokojowej rezydencji; w pozostałych stały bardzo drogie i bardzo stare meble osłonięte pokrowcami od kurzu.

Powodem, dla którego bogacze są tacy bogaci, rozumował Vimes, jest to, że mogą wydawać mniej pieniędzy.

Weźmy na przykład buty. Vimes zarabiał trzydzieści osiem dolarów miesięcznie, nie licząc dodatków. Porządna para skórzanych butów kosztowała pięćdziesiąt dolarów. Ale para butów, na jaką mógł sobie pozwolić — całkiem przyzwoita na jeden czy dwa sezony, bo potem zupełnie przetarła się tektura, przeciekająca jak demony, to koszt około dziesięciu dolarów. Takie właśnie buty zawsze kupował Vimes i nosił je, aż podeszwy były tak cienkie, że w mgliste noce po kamieniach bruku poznawał, gdzie w Ankh-Morpork się znajduje.