Выбрать главу

Ogon Gaspode’a drżał nerwowo.

— To moi kumple, Czarny Roger i…

— Rzeźnik? — domyśliła się Angua.

— Skąd wiedziałaś?

— Zgadłam.

Dwa psy przesunęły się i stanęły po obu stronach Gaspode i Angui.

— No, no… — odezwał się Czarny Roger. — Kogo my tu mamy?

— Angua — przedstawił ją Gaspode. — Jest…

— Wilczurem — dokończyła za niego. Dwa psy zachłannie krążyły wokół nich.

— Wielki Fido wie o niej? — spytał Czarny Roger.

— Właśnie ją…

— Wystarczy. Na pewno chcesz iść z nami. Dzisiaj noc gildii.

— Pewnie, pewnie — zgodził się Gaspode. — Żadnych sprzeciwów.

Na pewno poradziłabym sobie z jednym z nich, myślała Angua. Ale nie z dwoma naraz.

Być wilkołakiem oznaczało, że ma się zręczność i siłę szczęk wystarczające, by w jednej chwili rozerwać człowiekowi gardło. Takie sztuczki robił jej ojciec, co zawsze irytowało matkę, zwłaszcza kiedy próbował tego przed obiadem. Angua jednak nigdy nie zdołała się zmusić. Wolała wegetarianizm.

— Hej, mała — wysapał jej do ucha Rzeźnik.

— O nic się nie martw — zaskomlał Gaspode. — Ja i Wielki Fido… rozumiemy się.

— Co ty wygadujesz? I co, krzyżujesz pazury? Nie wiedziałam, że psy to potrafią.

— Fo nie potrafimy — przyznał żałośnie Gaspode.

Inne psy wynurzały się z cieni, a ich dwójkę na wpół prowadzono, na wpół zaganiano przez wąskie przesmyki, które nie były już nawet zaułkami, tylko szczelinami wśród murów. Dotarli w końcu na niewielki pusty plac, właściwie studnię dostarczającą światła otaczającym ją budynkom. W jednym rogu stała wielka beczka przykryta strzępem podartego koca. Przed nią siedziała gromada psów. Wyraźnie na coś czekały. Niektóre miały tylko jedno oko, inne jedno ucho; wszystkie za to miały blizny.

I wszystkie miały zęby.

— Wy — warknął Czarny Roger. — Czekać tutaj.

— Nie flubujcie uciekać — dodał Rzeźnik. — Bo to często boli, kiedy fszeżuwają wam tszewia.

Angua spuściła głowę do poziomu Gaspode’a. Kundel trząsł się cały.

— W co mnie wpakowałeś? — zawarczała cicho. — To jest Psia Gildia, tak? Stado bezpańskich psów?

— Psst! Nie mów tak. To nie są fezpańskie psy. Do licha! — Gaspode rozejrzał się nerwowo. — Nie każdego psa przyjmują do gildii. O nie, moja droga. Te psy ryły… — zniżył głos. — Fyły złymi psami.

— Złymi psami?

— Złymi. Ty niegrzeczny psie. Przylej mu. Niedofry pies — mruczał Gaspode, jakby recytował jakąś straszliwą litanię. — Każdy pies, jakiego tu widzisz, każdy fez wyjątku… uciekł. Uciekł od swojego pana.

— I to wszystko?

— Wszystko? Wszystko? Oczywiście. Ty właściwie nie jesteś psem, więc nie zrozumiesz. Nie wiesz, co to znaczy. Ale Wielki Fido… on im wytłumaczył. Zrzućcie swoje kolczatki, mówił. Gryźcie rękę, która was karmi. Powstańcie i zawyjcie. On dał im dumę. — Głos Gaspode^ wyrażał jednocześnie strach i fascynację. — On im powiedział. Każdy pies, o którym się dowie, że nie jest swofodnym duchem, jest martwym psem. W zeszłym tygodniu zafił dofermana tylko za to, że pomerdał ogonem, kiedy przechodził człowiek.

Angua przyjrzała się psom. Były zaniedbane. Były też w dziwny sposób niepodobne do psów. Siedział wśród nich nieduży, dość chudy biały pudełek, u którego dało się zauważyć pozostałości strzyżenia, i pokojowy piesek, któremu u szyi wisiały strzępy kraciastego wdzianka. Ale te psy nie biegały wokół placu ani nie warczały na siebie. Wszystkie czekały w skupieniu, jakie już widywała, ale nigdy u psów.

Gaspode wyraźnie dygotał. Angua podeszła wolno do pudla. Wciąż miał błyszczącą obrożę widoczną pod sfilcowaną sierścią.

— Ten Wielki Fido — zagaiła. — To jakiś wilk czy co?

— Duchowo wszystkie psy są wilkami — odparł. — Jednak zostały cynicznie i okrutnie odsunięte od swego prawdziwego przeznaczenia wskutek manipulacji tak zwanej ludzkości.

Brzmiało to jak cytat.

— Wielki Fido tak mówi? — domyśliła się Angua.

Pudel odwrócił głowę, a wtedy po raz pierwszy zobaczyła jego oczy — czerwone i obłąkane jak piekło. Coś z takimi oczami mogło zabić każdego, ponieważ szaleństwo, prawdziwe szaleństwo zdolne jest przebić pięścią mur.

— Tak — potwierdził Wielki Fido.

* * *

Kiedyś był zwykłym psem. Służył, padał na grzbiet, chodził przy nodze i aportował. Co wieczór wyprowadzali go na spacer.

Kiedy To się zdarzyło, nie przypominało nagłego błysku światła. Pewnej nocy leżał sobie zwyczajnie w swoim koszyku i myślał o swoim imieniu — które brzmiało Fido, i imieniu wypisanym na koszu — które brzmiało Fido. Rozważał też kocyk z wyhaftowanym „Fido”, miseczkę podpisaną „Fido”… Najdłużej zastanawiał się nad obrożą, która też miała tabliczkę z napisem „Fido”. Coś bardzo głęboko w jego mózgu pstryknęło nagle, a Fido zjadł swój koc, pogryzł właściciela i wyskoczył przez okno w kuchni. Na ulicy cztery razy większy labrador parsknął drwiąco na widok jego obroży, a pół minuty później uciekł, skomląc wniebogłosy.

To był dopiero początek.

Psia hierarchia jest właściwie prosta. Fido popytał w okolicy — a pytał zwykle zduszonym głosem, ponieważ akurat trzymał w zębach czyjąś nogę — i odszukał przywódcę największego stada zdziczałych psów w mieście. Ludzie — to znaczy psy — wciąż sobie opowiadali o walce między Fidem a Szczekliwym Wściekłym Arturem, rottweilerem z jednym okiem i wybuchowym charakterem. Jednak większość zwierząt nie walczy do śmierci, tylko do porażki, a Fida nie można było pokonać; był bardzo małą i szybką morderczą smugą z obrożą. Wgryzał się w kawałki Szczekliwego Wściekłego Artura, aż Szczekliwy Wściekły Artur się poddał. I wtedy, ku jego zdumieniu, Fido go zabił.

Była w tym psie jakaś niepojęta determinacja. Choćby polerować go przez pięć minut strumieniem piasku, to, co by pozostało, nie ustąpi i tak. I nawet wtedy lepiej nie odwracać się do tego plecami.

Ponieważ Wielki Fido miał marzenie.

* * *

— Jakiś problem? — zapytał Marchewa.

— Tamten troll obraził tego krasnoluda — odparł Wręcemocny, krasnolud.

— Słyszałem tylko, jak funkcjonariusz Detrytus wydał rozkaz młodszemu funkcjonariuszowi… Hrolfowi Piżamie. Coś się nie zgadza?

— On jest trollem!

— I co?

— I obraził krasnoluda!

— Właściwie jest to określenie wojskowe… — wtrącił sierżant Colon.

— Ten przeklęty troll przypadkiem ocalił mi dzisiaj życie! — wrzasnął Cuddy.

— Po co?

— Po co? Po co?! Bo to było moje życie, po to! Tak się składa, że jestem do niego przywiązany!

— Nie o to mi…

— Zamknij się lepiej, Abbo Wręcemocny! Na czym ty się w ogóle znasz, cywilu jeden? Czemu jesteś taki głupi? Niech to, jestem za krótki na takie numery!

W drzwiach pojawił się mroczny cień. Węglarz był niemal poziomym kształtem, ciemną masą linii pęknięć i ostrych powierzchni. Oczy świeciły mu czerwono i podejrzliwie.

— A teraz jeszcze chcecie go wypuścić — jęknął krasnolud.