— Bo nie mamy powodów, by trzymać go w zamknięciu — wyjaśnił Marchewa. — Ktokolwiek zabił pana Młotokuja, był dostatecznie mały, by przejść przez krasnoludzie drzwi. Taki wielki troll by tego nie potrafił.
— Ale wszyscy wiedzą, że to bardzo zły troll — upierał się Wręcemocny.
— Nic żem nie zrobił — powiedział Węglarz.
— Nie możemy go teraz wypuścić — syknął Colon. — Rzucą się na niego.
— Nic żem nie zrobił.
— Słuszna uwaga, sierżancie. Funkcjonariusz Detrytus!
— Tak jest.
— Weźcie go na ochotnika.
— Nic żem nie zrobił.
— Nie możecie! — wrzasnął krasnolud.
— I nie chcę być w straż — burknął Węglarz. Marchewa podszedł do niego.
— Tam stoi setka krasnoludów — szepnął. — Z wielkimi, ciężkimi toporami.
Węglarz zamrugał.
— Wstąpię.
— Zaprzysięgnijcie go, funkcjonariuszu.
— Proszę o zgodę na zaciąg jeszcze jednego krasnoluda. Dla zachowania równowagi.
— Działajcie, funkcjonariuszu Cuddy Marchewa zdjął hełm i wytarł czoło.
— To chyba już wszystko — stwierdził.
Tłum patrzył na niego. Marchewa się uśmiechnął.
— Nikt nie musi tu zostawać, chyba że bardzo chce — powiedział. — Nic żem nie zrobił.
— Tak… ale… zaraz… — jąkał się Wręcemocny. — Jeśli nie on zabił starego Młotokuja, to kto?
— Nic żem nie zrobił.
— Prowadzimy śledztwo.
— Nie wiesz!
— Ale się dowiaduję.
— Ach tak? A kiedy, jeśli wolno spytać, będziesz wiedział?
— Jutro.
Krasnolud zawahał się trochę.
— No dobrze — ustąpił z wyraźną niechęcią. — Jutro. Ale lepiej, żeby to naprawdę było jutro.
— Zgoda.
Tłum się rozszedł, a przynajmniej trochę rozproszył. Nieważne, czy są trollami, krasnoludami czy ludźmi — obywatele Ankh-Morpork niechętnie odchodzą, jeśli jest jeszcze szansa na uliczny teatr.
Funkcjonariusz Detrytus tak dumnie i godnie wypinał pierś, że prawie nie dotykał palcami gruntu. Przyjrzał się swoim trollom.
— Słuchać teraz, okropne trolle!
Przerwał, czekając, aż kolejna myśl wejdzie na pozycję.
— Słuchajcie mnie teraz uważnie! Jesteście w straż, chłopcy! To praca z wielkie możliwości. Jestem tu od dziesięć minut, a już dostałem awans! Otrzymacie też edukacja i szkolenie, a potem dobra praca w cywilu!
Odetchnął.
— To wasza maczuga z gwoździem. Będziecie ją jeść! Będziecie na niej spać! Kiedy Detrytus powie: skakać, wy odpowiecie… jaki kolor! Zrobimy to po numerach! A znam mnóstwo numerów!
— Nic żem nie zrobił.
— Ty, Węglarz, lepiej zmądrzej. Masz marszałka buława w plecaku!
— Ani żem nic nie brał.
— A teraz padnij i zróbcie mi trzydzieści dwa! Albo nie! Lepiej sześćdziesiąt cztery!
Sierżant Colon roztarł grzbiet nosa. Żyjemy, pomyślał. Troll obraził krasnoluda przed tłumem innych krasnoludów… Węglarz… to sam Węglarz, przecież w porównaniu z nim Detrytus jest Panem Delikatnym… Węglarz jest na wolności i został strażnikiem. Marchewa załatwił Majoneza. Powiedział też, że rozwiążemy tę sprawę do jutra, a przecież już ciemno. Ale żyjemy.
Kapral Marchewa jest szaleńcem.
Posłuchajcie tylko tych psów… W takim upale wszyscy są zdenerwowani.
Angua słuchała wycia psów i myślała o wilkach. Biegała parę razy ze stadem i znała wilki. Te psy stanowczo nie były wilkami. Wilki to na ogół spokojne stworzenia — i dość proste. Kiedy się zastanowić, przywódca stada był trochę podobny do Marchewy. Marchewa pasował do miasta tak samo, jak on pasował do lasu.
Psy są sprytniejsze od wilków. Wilki nie potrzebują inteligencji. Mają inne możliwości. A psy otrzymały inteligencję od ludzi, czy tego chciały, czy nie. Z pewnością są okrutniejsze od wilków. To też przejęły od ludzi.
Wielki Fido chciał przemienić to stado bezpańskich psów w coś, co według ignorantów jest wilczym stadem. Coś w rodzaju kudłatej maszyny do zabijania. Rozejrzała się.
Duże psy, małe psy, tłuste psy, wychudłe psy. Wszystkie z błyszczącymi oczami słuchały, co mówi pudel.
O Przeznaczeniu.
O Dyscyplinie.
O Naturalnej Wyższości Psiej Rasy.
O Wilkach.
Tyle że te wilki z wizji Wielkiego Fido wcale nie były wilkami, jakie znała Angua. Były większe, dziksze, mądrzejsze… Były Królami Puszczy, Grozą wśród Nocy. Miały imiona, takie jak Szybki Kieł albo Srebrny Grzbiet. Były tym, o czym każdy pies powinien marzyć.
Wielki Fido dobrze przyjął Anguę. Wyglądała prawie jak wilk, powiedział.
Wszystkie oczarowane słuchały małego pieska, który mówiąc, nerwowo puszczał gazy i tłumaczył im, że naturalny kształt psa jest o wiele większy. Angua wybuchnęłaby śmiechem, gdyby nie uznała, że nie wyszłaby stąd żywa.
A potem zobaczyła, co zrobiły z małym, podobnym do szczura kundlem, którego dwa terriery wciągnęły do kręgu. Był oskarżony o przyniesienie kija. Nawet wilki nie robią takich rzeczy innym wilkom. Nie istniał kodeks wilczego zachowania — nie był potrzebny. Wilki nie potrzebują przepisów mówiących, jak być wilkami.
Po egzekucji znalazła Gaspode’a. Siedział w kącie i starał się nie rzucać w oczy.
— Jeśli się teraz wymkniemy, będą nas ścigać? — zapytała.
— Raczej nie. Wiec już się skończył.
— No to chodźmy.
Spokojnie wyszli do zaułka, a kiedy byli już pewni, że nikt ich nie zauważył, puścili się biegiem.
— Na bogów — powiedziała Angua, kiedy od stada psów dzieliło ich już kilka ulic. — On jest obłąkany, prawda?
— Nie. Jak ktoś jest ofląkany, to piana leci mu z pyska — odparł Gaspode. — On jest szaleńcem. Wtedy pieni się mózg.
— Wszystko to, co mówił o wilkach…
— Myślę, że każdy pies ma prawo do marzeń.
— Ale wilki nie są takie! Nie mają nawet imion! — Każdy ma jakieś imię.
— Wilki nie. Po co? Wiedzą, kim są, i wiedzą, kim są inni w stadzie. Wszystko to jest… obrazem. Zapachem, dotykiem, kształtem. Wilki nie znają nawet słowa oznaczającego wilki! To przecież nie tak. Imiona to ludzki pomysł.
— Psy mają imiona. Ja też mam. Gaspode. To jest moje imię — oświadczył Gaspode odrobinę ponuro.
— No… nie potrafię tego wytłumaczyć — odparła Angua. — Ale wilki nie mają imion.
Księżyc stał już wysoko na niebie tak czarnym jak kubek kawy, która nie jest szczególnie czarna. Blade światło zmieniało miasto w siatkę cieni i srebrzystych linii.
Dawno, dawno temu Wieża Sztuk stała w samym środku Ankh-Morpork, ale wszystkie miasta mają tendencję do powolnej migracji, więc ów środek znajdował się teraz w odległości kilkuset sążni. Jednak wieża wciąż dominowała nad miastem; ciemna bryła wyrastała na tle nieba i wyglądała jakoś na czarniejszą, niż mogłyby sugerować cienie.
Mało kto zwracał uwagę na Wieżę Sztuk, ponieważ zawsze stała w tym miejscu. Ludzie nie przyglądają się temu, co znajome.
Zabrzmiał bardzo cichy brzęk metalu o kamień. Przez chwilę ktoś, kto stałby bardzo blisko wieży i patrzył dokładnie we właściwy punkt, mógłby odnieść wrażenie, że plama jeszcze ciemniejszej czerni powoli, ale nieustępliwie pełznie w kierunku szczytu.
Przez moment promień księżyca odbijał się od wąskiej rury umocowanej na plecach czarnej sylwetki. Potem błysk światła zniknął, gdy człowiek wspiął się wyżej.