Okno było zamknięte.
— Przecież zawsze zostawia je otwarte! — jęknęła Angua.
— Musiała zamknąć dziś na noc — stwierdził Gaspode. — Kręci się tu sporo dziwacznych osóf.
— Ale ona zna te dziwaczne osoby! Większość wynajmuje u niej pokoje.
— Musisz zmienić się z powrotem w człowieka i wyfić okno.
— Nie mogę! Byłabym naga!
— Przecież teraz też jesteś naga. I co?
— Ale jestem wilkiem. To co innego.
— Ja tam przez całe życie nic nie nosiłem. Jakoś mi to nie przeszkadzało.
— Na komendę — zdecydowała Angua. — Na pewno coś się tam znajdzie. Przynajmniej zapasowa kolczuga, prześcieradło albo jeszcze coś. A drzwi się nie domykają. Idziemy.
Pobiegła truchtem. Gaspode ruszył za nią, skamląc cicho. Ktoś śpiewał.
— Niech mnie! — zawołał Gaspode. — Popatrz!
Czterech strażników przeszło obok ciężkim krokiem: dwa krasnoludy i dwa trolle. Angua poznała Detrytusa.
— Raz, raz, raz… Jesteście bez wątpienie najgorsi rekruci, jakich widziałem. Ruszać nogi!
— Nic żem nie zrobił!
— A teraz żeście robicie coś po raz pierwszy w twój okropny żywot, młodszy funkcjonariusz Węglarz! Straż to życie dla mężczyzna!
Oddział zniknął za rogiem.
— Co się dzieje? — zdziwiła się Angua.
— Nie mam pojęcia. Dowiedziałfym się czegoś, gdyfy któryś stanął, żefy się odlać.
Przed budynkiem komendy w Pseudopolis Yard zebrała się spora grupa ludzi. Zdawało się, że i oni są strażnikami. Sierżant Colon stał pod migotliwą latarnią, notował coś i rozmawiał z niskim, wąsatym mężczyzną.
— Pańskie nazwisko?
— Silas! Cumberbatch!
— Czy nie był pan przypadkiem miejskim heroldem?
— Zgadza! Się!
— W porządku. Dajcie mu szylinga. Funkcjonariusz Cuddy! Do waszego oddziału.
— Kto! To! Jest! Funkcjonariusz! Cuddy?!
— Tu, na dole. Mężczyzna spuścił głowę.
— Przecież! Jesteś! Krasnoludem! Nigdy…!
— Stańcie na baczność, kiedy zwracacie się do wyższego stopniem! — ryknął Cuddy.
— W straży nie ma ani krasnoludów, ani trolli, ani ludzi, rozumiecie — wyjaśnił Colon. — Są tylko strażnicy. Tak mówi kapral Marchewa. Oczywiście, jeśli wolicie się przenieść do oddziału funkcjonariusza Detrytusa…
— Lubię! Krasnoludy! — zapewnił pospiesznie Cumberbatch. — Zawsze! Lubiłem! Chociaż! W straży! Wcale! Ich! Nie! Ma! — dodał niemal natychmiast.
— Szybko się uczycie. Zajdziecie wysoko — uznał Cuddy. — Lada dzień możecie mieć w portkach tyłek marszałka polowego. W tyyył zwrot! Raz, raz, raz…
— To już piąty ochotnik — poinformował Colon Nobby’ego, kiedy Cuddy z nowym rekrutem odbiegli w mrok. — Nawet dziekan z uniwersytetu próbował się zaciągnąć. Niewiarygodne.
Angua zerknęła na Gaspode’a, który w odpowiedzi wzruszył łopatkami.
— Detrytus nieźle ich ustawia — dodał Colon. — Po dziesięciu minutach są jak glina w jego rękach. Co prawda po dziesięciu minutach wszystko jest w tych rękach jak glina. Przypomina mi mojego sierżanta musztry, kiedy pierwszy raz trafiłem do wojska.
— Twardy był? — Nobby zapalił papierosa.
— Twardy? Twardy? Mało powiedziane. Trzynaście tygodni czystych męczarni, tak to było. Codziennie rano bieg na dziesięć mil, połowę z tego po szyję w błocie, a on wydzierał się na nas i przeklinał bez przerwy. Raz kazał mi przez całą noc czyścić latryny szczoteczką do zębów. Tłukł nas takim ostrym kijkiem, żebyśmy szybciej wstawali z łóżek. Czegośmy nie przeszli przez tego człowieka… Nienawidziliśmy go do szpiku kości i pewnie byśmy mu te kości połamali, gdyby starczyło nam odwagi, ale oczywiście nikomu nie starczyło. Przeżyliśmy trzy miesiące piekła. Ale wiesz… po końcowej paradzie… kiedyśmy zobaczyli siebie w nowych mundurach i w ogóle, wreszcie prawdziwi żołnierze… kiedy zrozumieliśmy, czym się staliśmy… Wiesz, zauważyliśmy go w barze i… tobie mogę powiedzieć. — Psy obserwowały, jak Colon ściera z powieki coś podejrzanie podobnego do łzy. — Ja, Tonker Jackson i Hoggy Spuds zaczekaliśmy na niego na ulicy i spraliśmy, ile wlezie. Trzy dni bolała mnie ręka. — Colon wytarł nos. — Piękne czasy… Masz ochotę na karmelka, Nobby?
— Nie odmówię, Fred.
— Daj jednego pieskowi — powiedział Gaspode.
Colon rzucił mu, po czym zastanowił się, czemu to zrobił.
— Widzisz? — rzucił Gaspode, gryząc cukierka swoimi potwornymi zębami. — Jestem sprytny! Wyfitnie sprytny!
— Lepiej się módl, żeby Wielki Fido się nie dowiedział.
— Nie. On mnie nie ruszy. Trochę się mnie ofawia. Mam Moc. — Gaspode energicznie podrapał się za uchem. — Wiesz, wcale nie musisz tam wracać. Moglifyśmy uciec razem i…
— Nie.
— Oto historia mojego życia. — Pies westchnął. — Tam jest Gaspode. Kopnijmy go.
— Myślałam, że masz szczęśliwą rodzinę, do której możesz wracać. — Angua pchnęła łapą drzwi.
— Co? A tak. Oczywiście. Jasne. Ale lufie niezależność. Mogę wrócić do domu fez proflemów, kiedy tylko zechcę.
Angua wbiegła po schodach i otworzyła najbliższe drzwi.
Znalazła się w sypialni Marchewy. Jego zapach złocistoróżowym kolorem wypełniał pokój od podłogi po sufit.
Na ścianie wisiał rysunek krasnoludziej kopalni. Na drugiej był przypięty duży arkusz taniego papieru z wyrysowaną starannie ołówkiem, pokreśloną i poplamioną mapą miasta.
Przy oknie stał niewielki stolik — w miejscu gdzie umieściłaby go osoba odpowiedzialna, która chce jak najlepiej wykorzystać dostępne oświetlenie i nie marnować świec kupowanych z budżetu miasta. Na blacie leżało kilka kartek i ołówki w kubku. Obok stało stare, kulawe krzesło; pod nogę ktoś wsunął poskładany kawałek papieru.
I to — pomijając kufer z odzieżą — było wszystko. Przypominało pokój Vimesa: miejsce gdzie ktoś przychodzi spać, a nie gdzie mieszka.
Angua zastanowiła się, czy istnieją takie chwile, kiedy człowiek ze straży jest naprawdę nie na służbie. Nie potrafiła sobie wyobrazić sierżanta Golona w cywilnym ubraniu. Kiedy się jest strażnikiem, to jest się nim przez cały czas — niezły interes dla miasta, które płaci za bycie strażnikiem tylko przez dziesięć godzin dziennie.
— W porządku — powiedziała. — Wezmę prześcieradło z łóżka. Zamknij oczy.
— Dlaczego? — zdziwił się Gaspode.
— Dla przyzwoitości! Gaspode wciąż nie pojmował.
— Aha, rozumiem — rzekł po chwili. — Tak, rozumiem twój punkt widzenia. To jasne. Ojej, przecież nie można pozwolić, żefym patrzył na nagą kofietę, o nie. Podglądał. Może coś sofie myślał. To niedopuszczalne.
— Przecież wiesz, o co mi chodzi.
— Nie powiem, że tak. Nie powiem. Ufrania nigdy nie ryły tym czymś w psim jak mu tam. — Poskrobał się za uchem. — Dwie metasyntaktyczne zmienne w jednym zdaniu. Przepraszam.
— Z tobą jest inaczej. Wiesz przecież, czym jestem. Zresztą psy są naturalnie nagie.
— Ludzie też.
Angua przemieniła się.
Gaspode położył uszy po sobie i zaskowyczał mimowolnie.
Angua przeciągnęła się.
— Wiesz, co jest najgorsze? — powiedziała. — Włosy. Ledwie można je potem rozczesać. I stopy mam całkiem upaprane błotem.
Zerwała z łóżka prześcieradło i owinęła się nim jak zaimprowizowaną togą.
— Może być — uznała. — Gorsze rzeczy widuje się codziennie na ulicy. Gaspode…