Выбрать главу

— Mam cię — dyszał Vimes. — Jesteś aresztowany! Bądź aresztowany, dobrze?

Ale Cruces nie rezygnował. Vimes nie mógł ustąpić — Cruces wyrwałby mu rusznic. Stękając, szarpali go między sobą z desperacką zaciętością.

I wtedy eksplodował.

Wystrzelił jęzor czerwonego płomienia, uniósł się smród fajerwerków i coś stuknęło o trzy ściany. Vimes poczuł, że pocisk uderza z brzękiem w jego hełm i odbija się do stropu.

Spojrzał na wykrzywioną twarz Crucesa. Potem schylił głowę i mocno szarpnął rusznic.

Skrytobójca wrzasnął i puścił, chwytając się za nos. Vimes odtoczył się do tylu. W rękach ściskał rusznic… który poruszył się nagle. Niespodziewanie kolba znalazła się przy ramieniu, a palec na spuście.

„Jesteś mój.”

„On nie jest już nam potrzebny.”

Vimes był tak zaszokowany, że aż krzyknął.

Potem przysięgał, że wcale nie naciskał spustu — spust poruszył się sam i pociągnął za sobą palec. Rusznic uderzył mocno w ramię, a w ścianie obok głowy skrytobójcy, zasypując go tynkiem, pojawiła się sześciocalowa dziura.

Przez czerwoną mgłę przesłaniającą oczy Vimes niewyraźnie widział, że Cruces zatacza się w stronę drzwi, wychodzi i zatrzaskuje je za sobą.

„Wszystko, czego nienawidzisz, wszystko, co źle — teraz możesz naprawić.”

Vimes dosięgną! drzwi i szarpnął za klamkę. Były zamknięte.

Przesunął rusznic, nieświadom żadnej myśli, i pozwolił, by spust znów pociągnął jego palec. Spory fragment drzwi i framugi zmienił się w najeżoną drzazgami dziurę.

Otworzył je kopniakiem i podążył za rusznicem.

Znalazł się w korytarzu. Kilkunastu młodych ludzi przyglądało mu się ze zdumieniem zza uchylonych drzwi pokojów. Wszyscy nosili się na czarno.

Był w Gildii Skrytobójców.

Uczeń gildii spojrzał na niego przez nozdrza.

— Kim jesteś, jeśli wolno spytać?

Rusznic przesunął się ku niemu. Nim wypalił, Vimes zdołał poderwać lufę do góry; strzał wyrwał kawał sufitu.

— Przedstawicielem prawa, wy sukinsyny! — wrzasnął. Patrzyli na niego w milczeniu.

„Zastrzel ich wszystkich. Oczyść świat.”

— Zamknij się! — Vimes, stwór z głębi ziemi, z przekrwionymi oczami, pokryty kurzem, ociekający błotem, spojrzał na trzęsącego się studenta. — Dokąd poszedł Cruces?

Mgła kłębiła mu się w głowie. Stawy trzeszczały z wysiłku niestrzelania.

Młody człowiek nerwowo wskazał palcem schody. Stał bardzo blisko, kiedy wypalił rusznic. Pył tynku pokrył go niczym diabelski łupież.

Rusznic znów ruszył do przodu, wlokąc za sobą Vimesa — obok pokojów chłopców, po schodach, gdzie pozostały ślady czarnego błocka. Dotarł na kolejny korytarz. Otworzyły się drzwi — i zatrzasnęły, kiedy rusznic wystrzelił, rozbijając żyrandol.

Korytarz doprowadził go do szerokiego podestu u szczytu o wiele bardziej imponujących schodów i szerokich dębowych drzwi naprzeciwko.

Vimes przestrzelił zamek, kopnął drzwi, po czym walczył z rusznicem dostatecznie długo, by się uchylić. Bełt z kuszy świsnął mu nad głową i trafił kogoś daleko w głębi korytarza.

„Zabij go! Zastrzel!”

Cruces stał przy biurku i gorączkowo usiłował umieścić w kuszy następny bełt…

Vimes starał się uciszyć śpiew w uszach.

Ale… dlaczego nie? Czemu nie strzelić? Zawsze przecież chciał oczyścić miasto, więc równie dobrze może zacząć tutaj i teraz. A potem ludzie się dowiedzą, co to znaczy prawo…

Oczyścić świat…

Nastało południe.

Zabrzmiał pęknięty spiżowy dzwon z Gildii Nauczycieli; miał południe tylko dla siebie przez co najmniej siedem uderzeń, nim dopędził go szybko bijący zegar Gildii Piekarzy.

Cruces wyprostował się i zaczął wycofywać za osłonę jednej z kolumn.

— Nie możesz mnie zastrzelić — oświadczył, wpatrzony w rusznic. — Znam prawo. I ty też. Jesteś strażnikiem. Nie możesz mnie zabić z zimną krwią.

Vimes spojrzał wzdłuż lufy.

To byłoby takie łatwe… Spust lekko ściągał mu palec.

Zadźwięczał trzeci dzwon.

— Nie możesz mnie tak po prostu zabić. Takie jest prawo. A ty jesteś strażnikiem. — Cruces oblizał zeschnięte wargi.

Lufa opadła trochę. Cruces niemal się odprężył.

— Tak. Jestem strażnikiem.

Lufa uniosła się znowu, celując w czoło skrytobójcy.

— Ale kiedy dzwony ucichną — dodał spokojnie Vimes — już nim nie będę.

„Zabij go! Zastrzel!”

Vimes z wysiłkiem wcisnął kolbę pod pachę, uwalniając jedną rękę.

— Zrobimy to według regulaminu — powiedział. — Są zasady. Zgodnie z regulaminem.

Nie patrząc, zerwał z resztek żakietu odznakę. Wciąż lśniła, mimo brudu. Zawsze starał sieją polerować. Kiedy raz czy dwa zakręciła się w powietrzu jak moneta, miedź błysnęła, odbijając światło.

Cruces patrzył na nią jak kot.

Dzwony cichły. Większość zegarów już skończyła. Teraz słychać było już tylko dźwięk gongu ze świątyni Pomniejszych Bóstw oraz dzwon Gildii Skrytobójców, jak zawsze elegancko spóźniony.

Gong zamilkł.

Doktor Cruces powoli i starannie odłożył kuszę na biurko.

— Proszę. Odłożyłem broń.

— Aha — potwierdził Vimes. — Ale chcę mieć pewność, że już jej nie podniesiesz.

Czarny dzwon Gildii Skrytobójców przebił się do południa. I umilkł.

Cisza uderzyła jak grom.

Cichy, metaliczny brzęk odbijającej się od podłogi odznaki kapitana Straży Miejskiej wypełnił gabinet od ściany do ściany.

Vimes delikatnie uniósł rusznic i rozluźnił palce.

Zabrzmiał dzwonek.

Grał metalicznie wesołą melodyjkę, ledwie słyszalną, gdyby nie rozlegała się w tej kałuży absolutnej ciszy…

Kling, bing, a-bing, bong…

…ale dokładniejszą niż wszystkie klepsydry piaskowe i wodne, dokładniejszą niż wahadła.

— Proszę odłożyć rusznic, kapitanie — polecił Marchewa, wspinając się wolno schodami.

W jednej ręce trzymał miecz, w drugiej pamiątkowy zegarek.

…bing, bing, a-bing, kling…

Vimes nawet nie drgnął.

— Proszę odłożyć. Niech pan go odłoży, kapitanie. Już.

— Mogę przeczekać jeszcze jeden dzwoneczek — oświadczył Vimes.

…a-bing, a-bing…

— Nie mogę na to pozwolić, kapitanie. To by było morderstwo.

…bong, a-bing…

— Powstrzymasz mnie?

— Tak. …dzyń… dzyń…

Vimes odwrócił nieco głowę.

— On zabił Anguę. Czy to cokolwiek dla ciebie znaczy?

…dzyń… dzyń… dzyń… dzyń…

Marchewa przytaknął.

— Tak. Ale osobiste to nie to samo, co ważne.

Vimes spojrzał wzdłuż swego ramienia. Twarz doktora Crucesa, z otwartymi ze zgrozy ustami, kołysała się na końcu luty.

…dzyń… dzyń… dzyń… dzyń… dzyń…

— Kapitanie Vimes…

…dzyń.

— Kapitanie? Odznaka numer 177, kapitanie. Nigdy nie zbrukało jej nic oprócz brudu.

Niezmożony duch rusznica, płynący wzdłuż ramion Vimesa, napotkał maszerujące z naprzeciwka armie czystej, upartej vimesowości.

— Na pańskim miejscu odłożyłbym go, kapitanie. Nie jest panu potrzebny — mówił Marchewa, jakby zwracał się do małego dziecka.

Vimes patrzył na przedmiot, który trzymał w rękach. Teraz krzyk rozbrzmiewał ciszej, stłumiony.