Выбрать главу

— Tak. O tak. Ale jestem niemal pewien, że widziałem, jak wynosicie większą jego część z gildii…

— To możliwe.

— Tak. Hm… w takim razie mam nadzieję, że odłożyliście go gdzieś w bezpieczne miejsce. Czy, no… czy sądzicie, że trafił w bezpieczne miejsce?

Za nimi grabarz zaczynał zrzucać do dołu mokry, lepki muł Ankh-Morpork.

— Tak chyba musiało być. Nie sądzi pan? Bo przecież nikt go nie znalazł. Znaczy, szybko byśmy się chyba dowiedzieli, gdyby ktoś znalazł rusznic!

— Może jeszcze wszystko dobrze się skończy, kapralu Marchewa.

— Mam taką nadzieję, proszę pana.

— On był dobrym gliną.

— Tak jest.

Vimes zaatakował wprost:

— Właściwie zdawało mi się, kiedy nieśliśmy tę małą trumnę, że jest… trochę cięższa…

— Rzeczywiście, proszę pana? Nie mogę powiedzieć, żebym coś zauważył.

— Ale przynajmniej miał uczciwy krasnoludzi pogrzeb.

— O tak, dopilnowałem tego — zapewnił Marchewa.

* * *

Woda bulgotała, spływając z dachów pałacu. Gargulce za jęły miejsca na wszystkich rogach i odcedzały przez uszy muchy i komary. Kapral Marchewa strząsnął krople ze swej skórzanej peleryny, wymieniając salut z trollem na straży. Przeszedł obok urzędników w sekretariacie i z szacunkiem zastukał do drzwi Podłużnego Gabinetu.

— Wejść.

Marchewa wszedł, przemaszerował do biurka, zasalutował i stanął na „spocznij”.

Patrycjusz poczuł lekkie napięcie.

— No tak — powiedział. — Kapral Marchewa. Oczekiwałem… czegoś w tym rodzaju. Jestem pewien, że przyszliście prosić mnie… o coś?

Marchewa rozłożył pobrudzony kawałek papieru i odchrząknął.

— No więc, sir… Przydałaby się nam nowa tarcza do strzałek. Wie pan… kiedy jesteśmy po służbie…

Patrycjusz zamrugał. Nie zdarzało się to często.

— Przepraszam…

— Nowa tarcza, sir. Pomaga ludziom trochę się odprężyć po swojej zmianie.

Vetinari trochę się opanował.

— Następna? Przecież dostaliście nową w zeszłym roku!

— To przez bibliotekarza, sir. Nobby pozwala mu grać, a on wychyla się trochę i wbija strzałki pięścią. Psuje tarczę. Zresztą Detrytus rzucił strzałkę i przeszła na wylot. I przez mur za tarczą też.

— No dobrze. I…?

— I jeszcze… można by zwolnić funkcjonariusza Detrytusa z płacenia za te pięć dziur w jego pacerzu.

— Zgoda. Powiedzcie mu tylko, żeby na drugi raz uważał.

— Tak jest, sir. Wydaje się, że to chyba wszystko. Poza nowym czajnikiem.

Patrycjusz przesunął dłonią przed ustami. Starał się nie uśmiechać.

— Coś podobnego! I jeszcze nowy czajnik? A co się stało ze starym?

— Nadal go używamy, sir, nadal używamy. Ale będzie potrzebny drugi, z powodu nowej organizacji.

— Słucham? Jakiej nowej organizacji? Marchewa rozłożył drugi, znacznie większy arkusz.

— Straż powiększy swój skład do liczby pięćdziesięciu sześciu ludzi; dawne komisariaty przy Bramie Rzecznej, Bramie Opak i Bramie Osiowej zostaną ponownie uruchomione i obsadzone przez dwadzieścia cztery godziny na dobę…

Twarz patrycjusza jakby cofnęła się, pozostawiając uśmiech opuszczony i samotny w okrutnym świecie.

— …Nowy wydział… No, jeszcze nie mamy dla niego nazwy, ale żeby badał ślady i różne rzeczy, na przykład jak długo dane zwłoki są martwe; na początek potrzebny będzie alchemik i może ghoul, pod warunkiem że obieca niczego nie brać do domu i nie zjadać. Specjalny oddział psów, który byłby bardzo przydatny, a młodsza funkcjonariusz Angua może się tym zająć, bo potrafi, no… potrafi często być swoim własnym treserem. Mam też prośbę kaprala Nobbsa, żeby strażnicy mogli nosić całą broń, jaką zdołają unieść, choć byłbym wdzięczny, gdyby pan odmówił. Następnie…

Vetinari przerwał mu gestem dłoni.

— Wystarczy — stwierdził. — Widzę, dokąd to zmierza. Przypuśćmy jednak, że powiem „nie”. Co wtedy?

Nastąpiła jedna z tych długich, bardzo długich chwil milczenia, w czasie których można dostrzec szansę realizacji kilku różnych przyszłości.

— Wie pan, sir, nawet nie przyszło mi do głowy, że powie pan „nie”.

— Nie przyszło?

— Nie, sir.

— Zaintrygowałeś mnie. Czemu?

— Bo to wszystko dla dobra miasta, sir. Wie pan, skąd pochodzi słowo „policjant”? To znaczy „człowiek miasta”. Od dawnego słowa polis.

— Tak. Wiem.

Patrycjusz przyglądał się Marchewie. Zdawało się, że tasuje przyszłości w głowie.

— Dobrze — powiedział w końcu. — Zgadzam się na wszystkie prośby z wyjątkiem tej, z którą wystąpił kapral Nobbs. A ty, jak sądzę, powinieneś awansować na kapitana.

— Ta-ak. Zgadzam się, sir. Tak będzie dobrze dla Ankh-Morpork. Ale nie będę dowodził strażą, jeśli o to panu chodziło.

— Dlaczego nie?

— Bo naprawdę mógłbym dowodzić strażą. Bo… ludzie powinni robić to, co należy, ponieważ rozkazał im oficer. A nie z tego powodu, że tak powiedział kapral Marchewa, tylko dlatego że kapral Marchewa jest… łatwy do słuchania. — Twarz Marchewy starannie nie wyrażała niczego.

— Interesujący punkt widzenia.

— Ale za dawnych czasów był jeszcze jeden stopień: komendant straży. Proponuję Samuela Vimesa.

Patrycjusz oparł się wygodniej.

— A tak — przyznał. — Komendant straży. Oczywiście, ta funkcja straciła na popularności po historii z Lorenzo Łagodnym. Vimes zajmował wtedy to stanowisko. Jakoś wolałem go nie pytać, czy to przodek.

— Tak, sir. Sprawdziłem.

— Ale czy się zgodzi?

— A czy najwyższy kapłan jest offlianinem? Czy smoki wybuchają w lesie?

Patrycjusz złożył czubki palców razem i spojrzał ponad nimi na Marchewę. Ten manieryzm wielu wyprowadzał z równowagi.

— Ale widzi pan, kapitanie, kłopot z Samem Vimesem polega na tym, że denerwuje on wiele ważnych osób. A sądzę, że komendant straży powinien poruszać się swobodnie w wyższych sferach, bywać na naradach gildii…

Wymienili spojrzenia. Patrycjusz wyszedł na tym lepiej, gdyż twarz Marchewy była większa. Obaj starali się skrywać uśmiechy.

— Doskonała kandydatura, muszę przyznać — stwierdził patrycjusz.

— Pozwoliłem sobie, sir, przygotować szkic listu do kap… do pana Vimesa, w pańskim imieniu. Żeby zaoszczędzić panu kłopotu, sir. Może zechce pan spojrzeć?

— Myśli pan o wszystkim, kapitanie…

— Staram się, sir.

Vetinari przeczytał list. Uśmiechnął się raz czy dwa. Potem sięgnął po pióro, podpisał na dole strony i oddał list Marchewie. — Czy to ostatnie z pańskich żą… propozycji? Marchewa podrapał się za uchem.

— Właściwie jest jeszcze coś. Potrzebuję domu dla małego psa. Musi tam być duży ogród, miejsce przy kominku i szczęśliwe, roześmiane dzieci.

— Wielkie nieba! Naprawdę? Cóż, chyba znajdę coś takiego.

— Dziękuję, sir. To już chyba wszystko.

Patrycjusz wstał i kulejąc podszedł do okna. W całym mieście zapalały się światła.

— Proszę powiedzieć, kapitanie — zaczął, stojąc plecami do Marchewy. — Ta historia, jakoby żył gdzieś następca tronu… co pan o tym myśli?

— Nie myślę o tym, sir. To bzdura, jak z tym mieczem w kamieniu. Królowie nie przychodzą znikąd, machając mieczem, żeby wszystko naprawić. Każdy to wie.

— Krążyły jednak pogłoski o… o dowodach.

— Nikt nie wie, gdzie one są.