Выбрать главу
Havelock Vetinari (Patrycjusz)”

Vimes przeczytał jeszcze raz.

Zabębnił palcami po stole. Nie ma wątpliwości, podpis jest autentyczny. Ale…

— Kapra… Kapitanie Marchewa!

— Tak jest. — Marchewa patrzył prosto przed siebie, z miną człowieka obowiązkowego, skutecznego i zdecydowanego za wszelką cenę unikać odpowiedzi wprost na dowolne bezpośrednie pytanie.

— Ja…

Vimes podniósł list, odłożył, podniósł znowu i podał Sybil.

— Coś podobnego! — zawołała. — Szlachectwo! W samą porę, muszę przyznać.

— Nie! Nie ja! Wiesz dobrze, co myślę o tak zwanych arystokratach w tym mieście… z wyjątkiem ciebie, naturalnie.

— Może więc pora, by trochę udoskonalić stado.

— Jego wysokość stwierdził — dodał Marchewa — że poszczególne elementy propozycji nie podlegają negocjacjom, sir. Znaczy, wszystko albo nic, jeśli pan rozumie, co mam na myśli.

— Wszystko…?

— Tak jest.

— …albo nic.

— Tak jest.

Vimes znowu zabębnił palcami.

— Wygrałeś, co? — mruknął. — Wygrałeś.

— Nie wiem, o czym pan mówi, sir. — Twarz Marchewy promieniała szczerą ignorancją.

Zapadła groźna chwila ciszy.

— Ale oczywiście — dodał Vimes — w żaden sposób nie mógłbym nadzorować czegoś takiego.

— Nie bardzo rozumiem, sir.

Vimes przysunął sobie kandelabr i stuknął palcem w list.

— Popatrz, co tu jest napisane. Chodzi o uruchomienie dawnych komisariatów przy bramach. W jakim celu? Na samych obrzeżach miasta?

— Jestem pewien, że szczegóły organizacyjne mogą ulec zmianom, sir — zapewnił Marchewa.

— Utrzymywać posterunki przy bramach, owszem. Ale jeśli chcesz trzymać palec na pulsie… Pomyśl. Będzie potrzebny komisariat gdzieś przy ulicy Wiązów, gdzieś w pobliżu doków na Mrokach, drugi jakoś w połowie Krótkiej, i może mniejszy przy Królewskiej Drodze. W każdym razie w tej okolicy. Musisz pilnować regionów gęsto zamieszkanych. Ilu ludzi planujesz na każdym komisariacie?

— Myślałem o dziesięciu. Żeby obsadzić wszystkie zmiany.

— Nie, to na nic. Najwyżej sześciu. Kapral i jeden funkcjonariusz na zmianę. Resztę trzeba przesuwać po mieście, powiedzmy co miesiąc. Chcesz przecież, żeby zachowali czujność, prawda? No i dzięki temu każdy będzie patrolował wszystkie ulice po kolei. To ważne. Dalej… przydałaby się mapa… o, dziękuję ci, moja droga. Właśnie. Popatrz tutaj. Masz oficjalnie pięćdziesięciu sześciu ludzi, tak? Ale przejmujesz dzienną służbę, musisz uwzględniać dni wolne, dwa pogrzeby babki rocznie na strażnika… Bogowie jedni wiedzą, jak nieumarli sobie z tym poradzą, może będą brać wolne, żeby chodzić na własne pogrzeby… Mogą się też zdarzyć choroby i tym podobne. Czyli… mamy ludzi na czterech zmianach, rozrzuconych po mieście. Masz ognia? Dziękuję. Nie chcemy też, żeby cała straż jednocześnie kończyła swoją zmianę. Z drugiej strony należy każdemu dowódcy komisariatu zostawić trochę inicjatywy. Powinniśmy też utrzymywać specjalną grupę w Pseudopolis Yard, na nieprzewidziane sytuacje… Podaj mi ołówek. I ten notes. Dobrze…

Dym cygara wypełnił pokój. Pamiątkowy zegarek co kwadrans odgrywał swoją melodyjkę, nie zwracając niczyjej uwagi.

Lady Sybil z uśmiechem zamknęła za sobą drzwi i poszła nakarmić smoki.

* * *

„Kochani Mamo i Tato,

Mam dla Was zadziwiające wieści gdyż, zostałem Kapitanem! Mieliśmy bardzo pracowity i ciekawy tydzień co zaraz Wam, pzredstawię…”

* * *

I jeszcze coś…

W jednej z ładniejszych dzielnic Ankh stoi duży dom. Ma rozległy ogród i dziecięcą chatkę na drzewie oraz — prawdopodobnie — przytulne miejsce przy kominku.

I okno, właśnie wybijane…

Gaspode wylądował na trawniku i na złamanie karku pognał w stronę płotu. Z jego sierści spływały pachnące kwiatami bąbelki piany. Miał też obrożę z kokardą, a w pysku niósł miskę podpisaną PAN PIESZCZOCH.

Gorączkowo przekopał się pod ogrodzeniem i wyskoczył na drogę.

Świeży stosik końskich odchodów załatwił sprawę kwiatowych aromatów, a pięć minut drapania usunęło kokardę.

— Ani jednej pchły nie zostawili — jęknął, upuszczając miskę. — A miałem już prawie pełny zestaw! O rany! Wreszcie się wyrwałem. No!

Nastrój szybko mu się poprawił. Był wtorek, to znaczy stek i paszteciki z podejrzanymi organami w Gildii Złodziei; główny kucharz znany był tam z podatności na merdający ogon i przenikliwe spojrzenie. Zdaniem Gaspode’a trzymanie w pysku pustej miski i żałosny wygląd musiały przynieść pożądane rezultaty. Zdrapanie PANA PIESZCZOCHA nie powinno być trudne.

Może nie tak miało się to ułożyć. Ale tak się ułożyło.

Szczerze mówiąc, uznał Gaspode, mogło się ułożyć o wiele gorzej.