Выбрать главу

— Tu jestem — odkrzyknął.

Drzwi uchyliły się i do pokoju zajrzał burmistrz. Za nim stały Jane Farmerowa, Mary Przewoźnikowa i Alice Kucharzowa.

— Więc kiedy, Tom? — zapytał burmistrz:

— Kiedy co?

— Kiedy się weźmiesz do roboty?

— Miałem zamiar — Tom uśmiechnął się nieśmiało. — Właśnie czytałem te książki i próbowałem znaleźć…

Trzy damy w średnim wieku obrzuciły go gniewnymi spojrzeniami i Tom przerwał zakłopotany.

— Marnujesz czas na czytanie — oświadczyła Alice Kucharzowa.

— Wszyscy inni pracują — stwierdziła Jane Farmerowa.

— Cóż jest takiego trudnego w kradzieży? — zaatakowała Mary Przewoźnikowa.

— To fakt — wtrącił burmistrz. — Ten inspektor może tu być lada dzień, a my ciągle nie mamy żadnego przestępstwa.

— Dobrze, już idę — poddał się Tom.

Wsadził za pasek nóż i pałkę, wsunął do kieszeni worek na łupy — i wyszedł na dwór.

Ale dokąd mógłby pójść? Było wczesne popołudnie. Targ, logicznie rzecz biorąc najodpowiedniejsze miejsce do popełnienia kradzieży, będzie pusty aż do wieczora. Zresztą nie chciał rabować w biały dzień. Jakoś nie wydawało się to godne profesjonalisty.

Wyjął swoje zezwolenie przestępcze i przeczytał: Zobowiązany do Odwiedzania Miejsc o Złej Reputacji…

To było to. Odwiedzi miejsce o złej reputacji. Będzie mógł ułożyć jakieś plany i wczuć się w przestępczy nastrój. Tyle że nie miał niestety zbyt wielkiego wyboru. Była tylko Maleńka Restauracyjka, prowadzona przez wdowy Ames, Klubowa Świetlica Jeffa Herna, i wreszcie Tawerna Eda Piwiarza.

Lokal Eda musiał wystarczyć.

Tawerna była domkiem bardzo podobnym do innych. Miała duży pokój dla gości, kuchnię i sypialnię gospodarzy. Żona Eda zajmowała się gotowaniem i utrzymywaniem lokalu w czystości — na tyle, na ile mogła, biorąc pod uwagę bolący kręgosłup. Ed podawał drinki. Był bladym mężczyzną o zaspanych oczach i skłonnościach do zamartwiania się.

— Cześć, Tom — powiedział. — Słyszałem, że jesteś naszym przestępcą.

— Zgadza się — przyznał Tom. — Wezmę pericolę.

Ed Piwiarz nalał mu bezalkoholowego ekstraktu z korzeni i stanął zatroskany przy stoliku.

— Dlaczego nie kradniesz, Tom?

— Planuję — wyjaśnił Tom. — Moje zezwolenie mówi, że mam odwiedzać miejsca o złej reputacji. Dlatego przyszedłem.

— Czy to ładnie? — Ed Piwiarz był urażony. — To nie jest miejsce o złej reputacji.

— Podajesz najgorsze jedzenie — zauważył Tom.

— Wiem. Żona nie umie gotować. Ale za to mamy miłą atmosferę. Ludzie lubią tu przychodzić.

— To się zmieniło, Ed. Od dziś ta tawerna będzie moją bazą. Ed Piwiarz przygarbił się.

— Starałem się, żeby było miło — mruknął. — I takie dostaję podziękowanie.

Odszedł, by stanąć za barem.

Tom myślał. Stwierdził przy tym, że jest to zajęcie niezwykłe męczące. Im bardziej się starał, tym gorsze osiągał rezultaty. Ale nie załamywał się.

Minęła godzina. Richie Farmer, najmłodszy syn Jeda, wetknął głowę przez drzwi.

— Ukradłeś już coś?

— Jeszcze nie — odparł ponuro pochylony nad stołem Tom.

Ciągle myślał.

Upalne popołudnie przemijało z wolna. Przez niewielkie, niezbyt czyste okna tawerny widać już było ciemne plamy wieczornego nieba. Z dworu dobiegło granie świerszcza, a pierwsze podmuchy wieczornej bryzy zbudziły drzemiący las.

Potężny George Przewoźnik i Max Tkacz wpadli na szklaneczkę glawy. Usiedli przy stoliku Toma.

— Jak ci idzie? — zainteresował się George.

— Nie najlepiej — przyznał Tom. — Jakoś nie mogę się połapać o co chodzi z tą całą kradzieżą.

— Poradzisz sobie — pocieszył go Przewoźnik z przekonaniem, wolno, z zastanowieniem dobierając słów. — Jeśli ktokolwiek może się tego nauczyć, to ty na pewno.

— Wierzymy w ciebie, Tom — zapewnił go Tkacz.

Tom podziękował, Obaj wypili i wyszli, a on nadal myślał, wpatrzony w pustą szklankę po pericoli.

Godzinę później Ed Piwiarz chrząknął przepraszająco.

— To nie moja sprawa, Tom, ale kiedy masz zamiar coś ukraść?

— Natychmiast — odparł Tom. Wstał, sprawdził, czy broń jest na miejscu i ruszył do drzwi.

Na rynku zaczął się już wieczorny handel. Wszystkie rzeczy leżały poukładane niedbale w stosy na straganach lub na słomianych plecionkach, na trawie. Nie obowiązywała tu żadna waluta ani kurs wymiany. Dziesięć ręcznie kutych gwoździ warte było skopka mleka albo dwóch ryb; zależnie od tego, co kto miał na wymianę i czego akurat potrzebował. Nikt się nie przejmował prowadzeniem rachunków — był to jeden z tych ziemskich zwyczajów, które burmistrzowi trudno było wprowadzić.

Wszyscy pozdrawiali Toma Rybaka, który zjawił się na rynku.

— Masz zamiar coś teraz ukraść, Tom?

— Trzymaj się, chłopcze!

— Dasz sobie radę!

Nikt w wiosce nie był nigdy świadkiem prawdziwej kradzieży. Uważali ją za egzotyczny zwyczaj dalekiej Ziemi i chcieli zobaczyć, jak się odbywa. Pozostawiwszy swoje rzeczy ruszyli za Tomem, wpatrując się w niego chciwie.

Tomowi drżały ręce. Nie podobało mu się, że tyle osób będzie obserwować, jak kradnie. Postanowił załatwić sprawę szybko, póki jeszcze był w nastroju.

Zatrzymał się przed straganem pani Młynarzowej, uginającym się pod ciężarem owoców.

— Ładne gifery — rzucił niedbale.

— Świeżuteńkie — zapewniła go Młynarzowa, niewysoka, jasnooka kobieta. Tom pamiętał długą rozmowę, jaką odbyła z jego matką dawno temu, kiedy rodzice jeszcze żyli.

— Wyglądają na smaczne — powiedział żałując w duchu, że przyszło mu do głowy zatrzymać się akurat tutaj.

— Są smaczne — oświadczyła Młynarzowa. — Dziś rano je zrywałam.

— Czy on coś teraz ukradnie? — upewnił się szeptem ktoś w tłumie.

— Pewno. Patrz tylko — odszepnął ktoś inny.

Tom wziął do ręki jasnozielonego gifera i przyjrzał mu się. Tłum zamarł.

— Faktycznie, wygląda na bardzo smaczny — stwierdził Tom i starannie odłożył gifera na miejsce.

Tłum westchnął.

Przy następnym straganie stał Max Tkacz, jego żona i ich pięcioro dzieci. Dzisiaj wystawili dwa koce i koszulę. Uśmiechnęli się z zakłopotaniem, gdy podszedł do nich Tom, a za nim cały tłum gapiów.

— Ta koszula jest mniej więcej twojego rozmiaru — poinformował Tkacz marząc, by ludzie odeszli i pozwolili Tomowi pracować.

— Hmm… — Tom wziął ją do ręki.

Tłum zadrżał w oczekiwaniu. Jakaś dziewczyna zachichotała nerwowo. Tom mocniej ścisnął w dłoni koszulę i otworzył swój worek na łupy.

— Chwileczkę! — do przodu przepchnął się Billy Malarz. Miał już odznakę — starą, ziemską monetę, którą oczyścił i przypiął do pasa. Wyglądał bardzo urzędowo.

— Co robisz z tą koszulą, Tom? — zapytał. — No… oglądam ją.

— Oglądasz, co? — Billy obejrzał się zakładając ręce do tyłu. Nagle odwrócił się do Toma i wystawił w jego stronę palec wskazujący. — Nic wydaje mi się, żebyś ją oglądał, Tom. Moim zdaniem masz zamiar ją ukraść!

Tom milczał. W jednej ręce trzymał wiele mówiący worek, w drugiej koszulę.

— Jako szef policji — mówił dalej Billy — mam obowiązek chronić tych ludzi. Jesteś mocno podejrzanym typem, Tom. Chyba cię przymknę do wyjaśnienia.