Выбрать главу

Potem nagle pamięć powróciła. Jego łuk przepadł, odebrali mu go Skandianie przy moście. Wraz z tym wspomnieniem, powróciły też inne: wędrówka przez bagna i mokradła, gdy pojmali go Skandianie, żegluga przez Morze Białych Sztormów. Okręt Eraka… Potem pobyt na Skorghijl; tam przeczekali porę sztormów, a następnie podróż do Hallasholm.

A potem… potem nic.

Nie dawał za wygraną, usilnie starał się przebić przez mrok, który otaczał to, co zdarzyło się potem. Odnaleźć jakieś wspomnienia wydarzeń w skandyjskiej stolicy. Nie odnalazł jednak niczego. Tak jakby we własnym umyśle natknął się na ścianę nie do przebicia.

Nagle ogarnął go lęk. Evanlyn! Co się z nią stało? Pamiętał, jak przez mgłę, że groziło jej jakieś okropne niebezpieczeństwo. Nie wolno dopuścić, by ktokolwiek dowiedział się, kim jest naprawdę. Czy na pewno dotarli do Hallasholm? Tego nie był pewien, a miał wrażenie, że pamiętałby, gdyby tak się stało. Nieważne. Ale gdzie podziała się ta zielonooka dziewczyna o jasnych włosach, która znaczyła dla niego tak wiele? Czyżby zdradził ją mimo woli? Czy Skandianie ją zabili?

Pamiętał teraz: złowieszcze ślubowanie Ragnaka, oberjarla Skandian, który zaprzysiągł krwawą zemstę całemu rodowi Duncana, króla Araluenu. A przecież Evanlyn była w rzeczywistości rodzoną córką władcy, królewną Cassandra. Rozpaczliwie usiłując przeniknąć pustkę swej pamięci, Will uderzył się pięścią w czoło, próbując przypomnieć sobie cokolwiek, próbując odnaleźć w zakamarkach umysłu coś, co by go uspokoiło, co świadczyłoby o tym, że nie zawiódł Evanlyn, że królewna żyje.

Gdy tak zmagał się z przeraźliwą pustką, drzwi otworzyły się i ujrzał ją, otoczoną światłem odbitym od białego śniegu, piękną jak z obrazka i wiedział, że taką ją zawsze będzie pamiętać, choćby żył sto lat, choćby zestarzeli się oboje…

Podszedł, promieniejąc uśmiechem niezmiernej ulgi. Wyciągnął do niej ręce, a ona stała, bez słowa, wpatrując się w niego, jakby był duchem przybyłym z zaświatów.

— Evanlyn! — zawołał. — Dzięki Bogu, że nic ci nie jest!

Nie miał pojęcia, dlaczego łzy popłynęły po jej policzkach.

Przecież nic takiego się nie stało.

Epilog

Halt i Horace jechali w dół krętą drogą, pozostawiwszy za sobą Chateau Montsombre. Jechali w milczeniu, lecz łączyło ich to samo uczucie zadowolenia. Znów wyruszyli w drogę. Zima minęła; nim dotrą do granicy, przełęcze, przez które wiedzie droga do Skandii, będą już przejezdne.

Horace odwrócił się, by raz jeszcze spojrzeć na ponure zamczysko, w którym spędzili tyle czasu. — Halt — odezwał się — spójrz. Halt zatrzymał Abelarda i odwrócił się niedbale. Ze szczytu donżonu wznosiła się smuga szarego dymu, najpierw cienka, potem coraz grubsza i wyraźniejsza. Gdy spoglądali, dym gęstniał z każdą chwilą i stawał się coraz czarniejszy. Z oddali doszły ich okrzyki ludzi Filemona usiłujących gasić pożar.

— Wygląda mi na to — rzekł z namysłem Halt — że ktoś przez nieuwagę rzucił płonącą pochodnię na stos naoliwionych szmat. Chyba gdzieś w dolnej części głównej wieży.

Horace pojął w lot i uśmiechnął się.

— Potrafisz to stwierdzić, widząc tylko dym? Halt poważnie skinął głową.

— O tak. My, zwiadowcy, obdarzeni jesteśmy niezwykłą przenikliwością oraz zmysłem obserwacyjnym — odparł z kamienną twarzą. Po czym dodał rzeczowo:

— Uważam, że Gallia będzie piękniejszym krajem, gdy akurat ten zamek zniknie z jej krajobrazu. Co innego malownicze ruiny na szczycie. To zawsze ładnie wygląda. Nie uważasz?

W donżonie mieszkał tak naprawdę tylko Deparnieux. Żołnierze i służba zajmowali inne części budowli, toteż z pewnością będą mieli dość czasu, by umknąć. Nawet jeśli zdołają z czasem ugasić szalejący ogień, przynajmniej potężna wieża, ongiś siedziba okrutnego możnowładcy, przepadnie. I tak być powinno. Zamek Montsombre przez wiele lat stanowił scenerię grozy i zbrodni, toteż Halt nie miał zamiaru pozostawić go w nienaruszonym stanie. Poza tym, pozbawiony bezpiecznego schronienia w tej twierdzy, Filemon nie będzie już mógł tak łatwo pójść w ślady swego dawnego pana.

— Na szczęście kamiennych ścian płomień się nie ima — zauważył Horace, a w jego głosie słychać było coś na kształt ubolewania.

— Rzeczywiście, nie — przyznał Halt. — Ale z pewnością spłoną drewniane stropy i belki podtrzymujące konstrukcję. Niewątpliwie więc runą schody, sufity i temu podobne, a żar uszkodzi też i ściany.

— Świetnie — stwierdził Horace, a teraz w jego słowach słychać było wyraźne zadowolenie.

Obaj odwrócili się plecami do ulatującego z dymem wspomnienia o Deparnieux. Spięli wierzchowce i ruszyli przed siebie: dwaj jeźdźcy, a za nimi kudłaty Wyrwij.

— Pora odnaleźć Willa — rzekł Halt.