Выбрать главу

— Podziękowałam mu! Starałam się być uprzejma! Dlaczego ciągle się mną interesuje?

— Z powodu tańca — stwierdziła babcia.

— Naprawdę żałuję!

— To nie wystarczy. Co burza wie o żalu? Musisz wszystko naprawić. Naprawdę myślałaś, że miejsce jest zostawione dla ciebie? Och, to wszystko jest takie poplątane… Jak tam twoje stopy?

Tiffany, zagniewana i zaskoczona, znieruchomiała z nogą uniesioną nad miotłą.

— Moje stopy? A co z moimi stopami?

— Nie świerzbią cię? Co się dzieje, kiedy zdejmujesz buty?

— Nic! Widzę swoje skarpety! Co moje stopy mają z tym wszystkim wspólnego?

— Przekonamy się — odpowiedziała babcia tonem, który mógł doprowadzić do szału. — A teraz lecimy.

Tiffany spróbowała unieść miotłę, ale ledwie wzleciała ponad zeschniętą trawę. Obejrzała się — na gałązkach siedziały tłumy Nac Mac Feeglów.

— Nie psejmuj sie nami — uspokoił ją Rob Rozbój. — Tsymamy sie mocno!

— Ale pilnuj, coby nie zucało, bo i tak zaraz mi łodpadnie cubek głowy — uprzedził Tępak Wullie.

— Dajom coś jeść w tym locie? — dopytywał się Duży Jan. — Bomiewezno chyba, jak nie dostane ciut drinka.

— Nie mogę was wszystkich zabrać — oświadczyła Tiffany. — Nie wiem nawet, dokąd lecę.

Babcia Weatherwax przyjrzała się Feeglom z powagą.

— Musicie iść pieszo. Wyruszamy do Lancre. Adres to Tir Nani Ogg, Plac.

— Tir Nani Ogg? — zdziwiła się Tiffany. — Czy to nie…

— To znaczy: Miejsce Niani Ogg — wyjaśniła babcia, gdy Feeglowie zeskoczyli z miotły. — Będziesz tam bezpieczna. No, mniej więcej. Ale po drodze musimy się zatrzymać. Trzeba ten naszyjnik trzymać jak najdalej od ciebie. I wiem, jak to zrobić. O tak!

* * *

Nac Mac Feeglowie biegli spokojnie przez pogrążony w szarym zmierzchu las. Miejscowa zwierzyna dowiedziała się już tego i owego o Feeglach, więc puszyste leśne stworzonka pędziły do swoich norek albo wspinały się na drzewa. Mimo to po chwili Duży Jan dał znak, by się zatrzymać.

— Cosik nas tropi — oświadczył.

— Nie bądź głupi — odparł Rob Rozbój. — Nic nie zostało w tym lesie tak salonego, coby polować na Feeglów.

— Wim, co wycuwam — upierał się Duży Jan. — Cuje to we swojej wodzie. Cosik skrado się do nas w tej chwili!

— No, nie będę sie kłócił z cyjoms wodom — ustąpił Rob. — Dobra, chłopocki, weźcie sie ino rozstawcie wkoło.

Dobywając mieczy, Feeglowie ustawili się w krąg. Jednak po kilku minutach zaczęli pomrukiwać zniechęceni. Niczego nie widzieli, niczego nie słyszeli. W bezpiecznej odległości śpiewało kilka ptaków. Dookoła panowały spokój i cisza, tak niezwykłe w pobliżu Feeglów.

— Psykro mi, Jan, ale cosik mi sie zdaje, ze twoja woda tym razem jest zakorkowana — stwierdził Rob Rozbój.

I wtedy właśnie ser Horacy zeskoczył mu z gałęzi na głowę.

* * *

Dużo wody przepływało pod wielkim mostem w Lancre, z góry jednak ledwie było ją widać, a to z powodu wodnej mgły unoszącej się nad wodospadami trochę dalej i wiszącej z lodowatym powietrzu. Woda pieniła się na całej długości wąwozu, a potem rzeka rzucała się w otchłań wodospadu niczym łosoś i jak burza z piorunami uderzała o równiny w dole. Od wodospadu można było sunąć za nią szerokimi, leniwymi zakolami aż do morza, mijając po drodze Kredę, jednak szybciej docierało się do celu, lecąc w linii prostej.

Tiffany pokonała wodospad tylko raz, kiedy panna Płask pierwszy raz przyleciała z nią w góry. Od tego czasu zawsze wybierała dłuższą drogę w dół, sunąc tuż nad zygzakującym traktem dyliżansów. Przelot nad krawędzią tych wściekłych prądów w przepaść pełną zimnego, wilgotnego powietrza, a potem skierowanie miotły niemal pionowo w dół, znajdowały się całkiem wysoko na jej liście rzeczy, których nigdy nie zamierzała robić. Nigdy.

Babcia Weatherwax stała na moście, ściskając w dłoni srebrnego konika.

— To jedyny sposób — wyjaśniła. — Skończy na dnie jakiejś morskiej głębi. I niech zimistrz cię tam szuka.

Tiffany kiwnęła głową. Nie płakała, co jednak nie jest tym samym co… no, niepłakanie. Ludzie chodzili sobie po świecie, przez cały czas nie płakali i w ogóle o tym nie myśleli. Ale ona teraz myślała. Myślała: Wcale nie płaczę…

To było rozsądne. Oczywiście, że tak. Przecież to tylko boffo. Każdy patyk jest różdżką, każda kałuża kryształową kulą. Żaden przedmiot nie ma mocy, której mu się nie nada. Urządzenia, czaszki i różdżki są jak… jak łopaty, noże, okulary. Jak… dźwignie. Używając dźwigni, można podnieść wielki głaz, ale sama dźwignia nie wykonuje żadnej pracy.

— To musi być twoja decyzja — oświadczyła babcia Weatherwax. — Nie mogę jej podjąć za ciebie. Ale dopóki masz ten drobiazg przy sobie, to coś będzie niebezpieczne.

— Wiesz, on chyba nie chciał mnie skrzywdzić. Był tylko zdenerwowany.

— Naprawdę? I chcesz to spotkać jeszcze raz, kiedy się zdenerwuje?

Tiffany pomyślała o jego dziwnym obliczu. Były tam ludzkie rysy, mniej więcej, ale sprawiały wrażenie, jakby zimistrz słyszał o idei bycia człowiekiem, tylko że jeszcze się nie nauczył, jak to robić.

— Myślisz, że wyrządzi krzywdę innym? — spytała.

— To jest Zima, dziecko. Zima to nie tylko piękne płatki śniegu, prawda?

Tiffany wyciągnęła rękę.

— Oddaj mi go. Proszę.

Babcia wzruszyła ramionami i wręczyła jej srebrnego konika.

Leżał teraz na dłoni Tiffany, na tej dziwacznej białej bliźnie. Pierwszy prezent, jaki w życiu dostała, który nie był użyteczny, nie miał służyć do czegoś praktycznego.

Nie jest mi potrzebny, myślała Tiffany. Moja moc bierze się z Kredy. Ale czy takie życie mnie czeka? Nic, czego nie potrzebuję?

— Powinnyśmy go przywiązać do czegoś lekkiego — powiedziała rzeczowo. — Inaczej zostanie tutaj na dnie.

Poszperała chwilę w trawie przy moście, znalazła patyk i oplatała go srebrnym łańcuszkiem.

Było południe. Tiffany wymyśliła określenie „południowy blask”, gdyż podobało jej się brzmienie tych słów. Każdy potrafi być czarownicą w ciemności o północy, ale trzeba naprawdę sporo umieć, by być czarownicą w południowym blasku.

W każdym razie umiem być czarownicą, myślała, wracając na środek mostu. Niekoniecznie umiem być szczęśliwa.

Rzuciła naszyjnik do rzeki.

Nie robiła z tego wielkiej ceremonii. Przyjemnie byłoby powiedzieć, że srebrny koń błysnął w promieniach słońca i zdawał się przez chwilę wisieć w powietrzu, zanim spadł w głębię wąwozu. Może i tak, ale Tiffany nie patrzyła.

— Dobrze — stwierdziła krótko babcia Weatherwax. — Już po wszystkim?

— Nie. Wtańczyłaś w opowieść, dziewczyno, w historię, która co roku opowiada się światu. To historia o lodzie i ogniu, o Lecie i Zimie. Poplątałaś ją. Musisz teraz zostać w niej do końca i dopilnować, by potoczyła się tak, jak trzeba. Ten koń pozwolił nam tylko zyskać na czasie, nic więcej.

— Ile zyskać?

— Nie wiem. Nic takiego jeszcze się nie zdarzyło. Ale mamy czasu przynajmniej tyle, żeby się zastanowić. Jak tam twoje stopy?

* * *

Zimistrz poruszał się przez świat, nie poruszając się wcale w żadnym ludzkim sensie tego słowa. Gdziekolwiek trwała zima, on był także.

Próbował myśleć. Nigdy wcześniej nie musiał tego robić, więc go to bolało. Aż do teraz ludzie byli tylko elementami świata, które przemieszczają się w dziwaczny sposób i rozpalają ognie. Teraz tkał sobie umysł i wszystko było dla niego nowe.