I wtedy zaczęły się krzyki. Byłoby lepiej — choć niewiele lepiej — gdyby były to krzyki „Ratunku!” i „Pomóżcie nam!”, ale zamiast tego dobiegały wrzaski i wycie, głosy ludzi w bólu i trwodze…
Nie!
— Wracaj do mojej głowy — poleciła Trzeciej Myśli. — To strasznie rozprasza, kiedy biegasz dookoła. Już.
— Wejdę od pleców — zaproponowała Trzecia Myśl. — Wtedy nie będzie to takie…
Tiffany poczuła ukłucie bólu i zmianę w umyśle. I pomyślała: No, mogło być bardziej brzydko.
Niech pomyślę. Niech cała ja pomyślę.
Patrzyła na te ręce falujące jak wodorosty pod wodą i myślała: Jestem w czymś podobnym do snu, ale to chyba nie jest mój sen. Jestem na statku i niedługo wszyscy zginiemy w zderzeniu z wielką lodową rzeźbą mnie.
Chyba bardziej mi się podobało, kiedy byłam płatkami śniegu…
Czyj to sen?
— O co ci chodzi, zimistrzu? — zapytała.
A jej Trzecia Myśl, znowu tam, gdzie być powinna, skomentowała: Zadziwiające, widzisz nawet swój oddech w powietrzu.
— Czy to ostrzeżenie?! — zawołała Tiffany. — Czego chcesz?
Ciebie na swoją oblubienice, odpowiedział zimistrz. Słowa po prostu zjawiły się w jej pamięci.
Tiffany się przygarbiła.
Wiesz przecież, że wszystko to nie jest prawdziwe, powiedziała jej Trzecia Myśl. Ale może być cieniem czegoś prawdziwego…
Nie powinnam pozwalać babci Weatherwax odsyłać Roba Rozbója…
— Łojzicku! Na bimbombramtel! — wrzasnął ktoś za nią. A potem zabrzmiał zwykły gwar.
— To je bramsel, tępaku!
— Tak? Bojo widzę ino jednego!
— Zućcie wielko deskę! Tępak Wullie właz do wody!
— Co za tuman! Mówiłem, co łopaska na ino jedno łoko!
— Hej jo-ho-ho, ijo-ho-ho…
Feeglowie wysypali się z kajuty. Rob Rozbój zatrzymał się przed Tiffany i zasalutował, reszta popędziła dalej.
— Pseprosomy, trochę żeśmy sie spóźnili. Ale żeśmy musieli sukac czarnych łopasek. Tseba pilnować stylu, nie?
Tiffany straciła mowę, ale tylko na chwilę.
— Nie możemy pozwolić, żeby ten statek zderzył się z tamtą górą lodową!
— I tyle? No problemo! — Rob spojrzał poza nią, na zbliżającą się lodową olbrzymkę. Uśmiechnął się. — Ale twój nos to utrafił akuratnie!
— Zatrzymajcie go! Proszę!
— Aj-aj! Dalej, chłopcy!
Feeglowie przy pracy byli podobni do mrówek, tyle że mrówki nie noszą kiltów i nie krzyczą ciągle „Łojzicku!”. Może dzięki temu, że potrafili zmusić jedno słowo do wyrażania tylu znaczeń, nie mieli też żadnych kłopotów przy porozumiewaniu się z Wesołym Żeglarzem. Roili się na całym pokładzie. Przesuwały się tajemnicze liny, ustawiały i wzdymały żagle, a wszystko do wtóru okrzyków „Łojzicku!” i „Miły Dymek!”.
Teraz zimistrz chce, żebym za niego wyszła, myślała Tiffany. Oj…
Czasem się zastanawiała, czy kiedyś wyjdzie za mąż, ale była całkiem pewna, że jest jeszcze za wcześnie na to „kiedyś”. Owszem, jej matka brała ślub, kiedy miała czternaście lat, ale tak bywało za dawnych czasów. Wiele jeszcze musi się zdarzyć, zanim Tiffany w ogóle wyjdzie za mąż — co do tego nie miała wątpliwości.
Poza tym, jeśli się zastanowić… fuj! Przecież on nie jest nawet osobą. Byłby zbyt…
Wiatr zahuczał w żaglach. Statek zatrzeszczał i pochylił się na bok, a wszyscy nagle krzyczeli do Tiffany. Krzyczeli głównie:
— Koło! Łap koło, ale juz!
Choć w chórze dało się też usłyszeć desperackie:
— Miły Dymek przy Każdej Pogodzie!
Tiffany się obejrzała. Koło sterowe wirowało tak, że szprychy rozmazały się w oczach. Próbowała je chwycić, oberwała mocno po palcach, ale zauważyła w pobliżu zwój liny. Zdołała zarzucić na koło pętlę i zatrzymać je; lina nawet nie przeciągnęła jej zbyt mocno po pokładzie. Potem złapała uchwyty i spróbowała przesunąć ster w drugą stronę. Miała wrażenie, jakby przepychała dom… Jednak koło się poruszyło, z początku wolno, potem szybciej, kiedy zaparła się nogami.
Statek skręcał. Odchylał dziób od góry lodowej, nie płynął już prosto na nią. To dobrze. Wreszcie coś się udało. Przekręciła koło jeszcze trochę. Potężna zimna ściana przesuwała się obok burty, otoczona mgłą. Wszystko będzie dobrze, jak tylko…
Statek zderzył się z górą.
Zaczęło się od pojedynczego trzasku, kiedy reja zaczepiła o wystający kawał lodu, ale potem uderzyły kolejne. Kadłub zgrzytał o lodowy mur. Żaglowiec sunął dalej i rozległy się odgłosy pękających desek; kawałki drewna strzeliły do góry w kolumnach spienionej wody. Odłamał się szczyt masztu i pociągnął za sobą żagle z takielunkiem. Kawał lodu spadł na pokład przy sterze, w powietrze bryznęły drzazgi.
— Nie tak to się powinno skończyć! — zawołała Tiffany, z całych sił ściskając koło sterowe.
Wyjdź za mnie, powiedział zimistrz.
Wzburzone fale zalewały pokład tonącego statku. Tiffany trzymała koło jeszcze chwilę, a potem zalała ją piana… tylko że nagle nie była już zimna, ale ciepła. Jednak nie pozwalała oddychać. W ciemności Tiffany usiłowała wyrwać się na powierzchnię, aż nagle czerń odsunęła się w bok i zalało ją światło.
— Uważam, że te materace są za miękkie — usłyszała — ale pani Ogg nie da się niczego wytłumaczyć.
Zamrugała. Leżała w łóżku, a obok stała chuda kobieta z rozczochranymi włosami i dość czerwonym nosem.
— Przewracałaś się i rzucałaś jak wariatka — poinformowała ją, stawiając na szafce przy łóżku parujący kubek. — Zapamiętaj moje słowa, któregoś dnia ktoś tu się udusi.
Tiffany znów zamrugała. Powinnam teraz myśleć: Och, to był tylko sen. Ale to nie był tylko sen. Nie mój.
— Która godzina? — spytała niepewnie.
— Koło siódmej.
— Siódma! — Tiffany odrzuciła kołdrę. — Muszę wstawać! Pani Ogg zechce dostać śniadanie!
— Nie wydaje mi się. Przyniosłam jej do łóżka niecałe dziesięć minut temu. — Kobieta rzuciła Tiffany Spojrzenie. — Wracam do domu. — Pociągnęła nosem. — Wypij herbatę, zanim wystygnie. — I pomaszerowała do drzwi.
— Czy pani Ogg jest chora? — zdziwiła się Tiffany, rozglądając się za skarpetkami. Nigdy nie słyszała, żeby ktoś, kto nie jest bardzo stary i chory, dostawał posiłki do łóżka.
— Chora? Ona chyba ani jednego dnia w życiu nie przechorowała. — Ton sugerował, że kobieta uważa to za niesprawiedliwość.
Zamknęła za sobą drzwi.
W sypialni nawet podłoga była gładka. Nie dlatego że przez stulecia stopy wyrównały deski i usunęły wszystkie drzazgi, ale dlatego że ktoś wyszlifował ją i pomalował. Bose stopy Tiffany kleiły się do niej leciutko. Nigdzie nie zauważyła kurzu ani pajęczyn. Pokój był jasny, świeży i całkiem inny od tego, jak powinien wyglądać pokój w chacie czarownicy.
— Mam zamiar się ubrać — oznajmiła w przestrzeń. — Są tu jacyś Feeglowie?
— Ależ nie — odpowiedział jej głos spod łóżka.
Potem zabrzmiały gorączkowe szepty i ten sam głos dodał:
— Znacy sie, chciołem powiedzieć, prawie wcale tu zodnego ni ma.
— No to zamknijcie oczy — poleciła Tiffany.
Ubrała się, od czasu do czasu popijając z kubka herbatę. Herbata podana do łóżka, choć człowiek nie jest chory? Tak się traktuje królów i królowe!
A potem zauważyła sińce na palcach. Nie bolały, ale skóra pociemniała w miejscu, gdzie uderzyło koło sterowe. No tak…
— Feeglowie!
— Łojzicku, nie damy sie łosukać drugi raz — odpowiedział jej głos spod łóżka.