— Nasze woły uciekły, a śnieg jest niestety za głęboki, żeby iść pieszo — wyjaśnił pan Swinsley.
— Ano tak. Ale macie psecie piecyk i syćkie te stare i suche książki.
— No tak, mamy. — Bibliotekarz był wyraźnie zdziwiony.
Zapadła krępująca cisza, jak zwykle, kiedy dwoje ludzi nie potrafi zrozumieć nawzajem swojego punktu widzenia.
— Wicie… ja i… i moje kolano… pójdziemy i złapiemy wase krowy, co? — zaproponowała tajemnicza postać. — To będzie warte pensa jak nic. Duży Janie, zaraz pocujes, jako mam twardo rękę!
Postać zniknęła. Kłąb śniegu uniósł się w świetle księżyca. Przez chwilę słuchać było jakby odgłosy bójki, a potem cichnący w dali krzyk „Łojzicku!”.
Bibliotekarze już mieli zamknąć drzwi, kiedy usłyszeli przerażone porykiwanie wołów. Zbliżało się szybko.
Przez lśniące bielą wrzosowiska sunęły dwie kręte fale śniegu. Porykujące do księżyca zwierzęta sunęły na nich jak surferzy. Śnieg opadł o kilka stóp od wozu. Coś czerwono — niebieskiego przemknęło w powietrzu i romantyczna książka zniknęła.
Ale co było naprawdę dziwne, jak zgodzili się wszyscy bibliotekarze, to że kiedy woły wracały do nich tak prędko, wydawało się, że biegną tyłem.
Trudno było odczuwać skrępowanie w obecności niani Ogg, gdyż jej śmiech je odpędzał. Jej nic nie krępowało.
Dzisiaj Tiffany, nosząca dodatkową parę skarpet, by uniknąć dalszych roślinnych incydentów, wyruszyła z nią na „obchód po domach”, jak to określają czarownice.
— Robiłaś to z panną Spisek? — spytała niania, kiedy wyszły z domu. Wokół górskich szczytów zbierały się wielkie i ciężkie chmury — wieczorem miało spaść o wiele więcej śniegu.
— O tak. I z panną Płask, i z panną Pullunder.
— Podobało ci się? — Niania otuliła się płaszczem.
— Czasami. To znaczy, wiem, dlaczego to robimy, ale niekiedy człowiek ma dość ludzkiej głupoty. Ale dosyć lubię podawanie leków.
— Jesteś dobra w ziołach, co?
— Nie. Jestem bardzo dobra w ziołach.
— No, trochę się chyba przechwalasz, prawda?
— Gdybym nie wiedziała, jaka jestem dobra w ziołach, byłabym głupia, pani Ogg.
— Zgadza się. Dobrze. Dobrze jest być w czymś dobrą. Hm, nasza następna drobna posługa to…
…wykąpanie pewnej starszej pani, na ile to możliwe z dwoma blaszanymi miednicami i kilkoma myjkami. I to było czarownictwo. Potem odwiedziły kobietę, która niedawno urodziła dziecko, i to było czarownictwo, i mężczyznę z paskudnie poranioną nogą, o której niania powiedziała, że bardzo ładnie się goi, i to też było czarownictwo. W końcu, w odosobnionej grupce przygarbionych chatek wspięły się po wąskich schodach do maleńkiej sypialni, gdzie jakiś staruszek strzelił do nich z kuszy.
— Jeszcze nie umarłeś, stary łobuzie?! — zawołała niania. — Świetnie wyglądasz! Słowo daję, ten gość z kosą musiał zapomnieć, gdzie mieszkasz.
— Czekam na niego, pani Ogg — odpowiedział staruszek zadowolony. — Jak już mam odejść, to go ze sobą zabiorę.
— To moja dziewczyna, Tiff. Uczy się czarownictwa. — Niania podniosła głos. — A to pan Hogparsley, Tiff… Tiff!
Pstryknęła palcami przed oczami dziewczyny.
— Aha… — wymruczała Tiffany.
Nadal wytrzeszczała oczy ze zgrozą.
Brzęk cięciwy, kiedy niania otworzyła drzwi, był wystarczająco fatalny. Ale przez ułamek sekundy mogłaby przysiąc, że strzała przeleciała przez nianię Ogg i wbiła się w futrynę.
— Jak ci nie wstyd, strzelać do młodej damy? — strofowała starca niania, poprawiając mu przy tym poduszki. — A pani Dowser się skarży, że do niej też strzelasz, kiedy przychodzi cię odwiedzić — dodała, stawiając koszyk obok łóżka. — Nie można tak traktować porządnej kobiety, która przynosi ci jedzenie. Wstydź się!
— Przepraszam, nianiu — wymamrotał pan Hogparsley. — To dlatego że ona jest chuda jak grabie i chodzi w czerni. Przy słabym świetle łatwo się pomylić.
— Pan Hogparsley leży i czeka na Śmierć, Tiff — powiedziała niania Ogg. — Pani Weatherwax pomogła ci zrobić te specjalne strzały i pułapki. Zgadza się, Bill?
— Pułapki? — szepnęła Tiffany.
Niania szturchnęła ją tylko i wskazała podłogę. Wszędzie były zapadnie z groźnie sterczącymi kolcami — wszystkie wyrysowane węglem drzewnym.
— Pytałam, czy się zgadza, Bill? — powtórzyła niania, podnosząc głos. — Pomogła ci z pułapkami!
— Tak, pomogła — zgodził się pan Hogparsley. — Ha! Nie chciałbym się jej narazić!
— Słusznie! Więc żadnego strzelania do nikogo oprócz Śmierci, jasne? Inaczej pani Weatherwax już ci więcej nie pomoże.
Niania postawiła butelkę na drewnianej skrzyni służącej panu Hogparsleyowi za nocną szafkę.
— To twój syrop, świeżo przyszykowany. Mówiła ci, gdzie masz trzymać swój ból?
— Siedzi mi tutaj, na ramieniu, nianiu. I nie sprawia kłopotów. Niania dotknęła ramienia i zastanowiła się.
— To taki brązowo — biały zygzak? Taki jakby obły?
— Tak jest, nianiu. — Pan Hogparsley wyciągnął korek z butelki. — Wije się tam, a ja się z niego śmieję.
Nagle cały pokój wypełnił aromat jabłek.
— Duży się robi — zauważyła niania. — Pani Weatherwax zajrzy tu dzisiaj, żeby go zabrać.
— I dobrze, nianiu. — Staruszek napełnił kubek po brzegi.
— Postaraj się do niej nie strzelać, co? Strasznie ją to złości. Kiedy wyszły z chaty, znów padało — wielkie puszyste płatki oznaczały głęboki śnieg rano.
— Na dziś to już wszystko — stwierdziła niania Ogg. — Muszę jeszcze załatwić parę spraw w Kromce, ale jutro podlecimy tam na miotłach.
— Ten bełt, który do nas wystrzelił… — zaczęła Tiffany.
— Wyobrażony — uśmiechnęła się niania.
— Ale przez chwilę wyglądał jak prawdziwy!
Niania parsknęła.
— Nie uwierzysz, do czego Esme Weatherwax potrafi skłonić czyjąś wyobraźnię!
— Do takich rzeczy jak pułapki na Śmierć?
— O tak. Wiesz, przynajmniej staruszek ma jakieś zajęcie. Jest już w drodze do Wrót. Ale Esme zadbała przynajmniej, żeby nie czuł bólu.
— Bo ten ból unosi się nad jego ramieniem?
— Tak. Usunęła go poza ciało, więc Bill nie cierpi. — Śnieg skrzypiał pod stopami niani.
— Nie wiedziałam, że można tak zrobić!
— Ja też potrafię przy drobnych sprawach, bólu zęba albo podobnych. Ale Esme to prawdziwa mistrzyni. Żadna z nas nie jest zbyt dumna, by ją wezwać. Wiesz, jest bardzo dobra z ludźmi. To zabawne, bo właściwie ich nie lubi.
Tiffany spojrzała w niebo. Niania, jak się okazało, była niewygodną towarzyszką — zauważała wszystko.
— Zastanawiasz się, czy twój ukochany się nie zjawi? — spytała z szerokim uśmiechem.
— Nianiu! Jak możesz!
— Ale to prawda, przyznaj — powiedziała niania, która nie znała uczucia wstydu. — Oczywiście, jeśli się zastanowić, to zawsze jest w pobliżu. Chodzisz poprzez niego, czujesz go na skórze, tupiesz, żeby zrzucić go z butów, kiedy wchodzisz do domu…
— Nie mów już o tym, dobrze? — poprosiła Tiffany.
— A czym jest czas dla żywiołaka? — ciągnęła niania. — No i przypuszczam, że te śniegowe płatki same się nie robią. Zwłaszcza kiedy trzeba dobrze przedstawić ręce i nogi…
Na pewno zerka na mnie kątem oka, żeby sprawdzić, czy się czerwienię, pomyślała Tiffany.