Wtedy niania szturchnęła ją w bok i wybuchnęła tym swoim śmiechem, od którego nawet kamień by się zarumienił.
— I ciesz się! — powiedziała. — Sama miałam paru takich chłopaków, których teraz chętnie bym strzepnęła z butów!
Tiffany szykowała się już do snu, kiedy pod poduszką znalazła książkę.
Tytuł, wypisany ogniście czerwonymi literami, brzmiał: „Zabawka namiętności”, autorstwa Marjory J. Gorsett. Mniejszym drukiem wypisano: „Bogowie i Ludzie mówili, że ich miłość nie będzie szczęśliwa, ale nie chcieli słuchać! Autorka »Pękniętych serc« prezentuje pełną udręki opowieść o burzliwym romansie!!”.
Obrazek na okładce ukazywał z bliska młodą kobietę o brązowych włosach i w sukni — zdaniem Tiffany — raczej skąpej; i włosy, i suknię szarpał wiatr. Ta kobieta wydawała się rozpaczliwie zdeterminowana, a także nieco zmarznięta. Młody człowiek na koniu obserwował ją z pewnej odległości. Wydawało się, że szaleje burza z piorunami.
Dziwne. Książka miała wewnątrz pieczęć biblioteki, a niania nie korzystała z biblioteki. Tak czy inaczej nie zaszkodzi trochę poczytać przed zdmuchnięciem świecy…
Tiffany zaczęła od strony pierwszej. Potem przeszła do strony drugiej. Kiedy dotarła do dziewiętnastej, wstała i przyniosła „Słownik Nieocenzurowany”.
Miała starsze siostry i coś niecoś wiedziała na te tematy, tłumaczyła sobie. Ale Marjory J. Gorsett popełniła kilka wręcz śmiesznych błędów. Dziewczęta z Kredy nieczęsto uciekały przed młodym człowiekiem dostatecznie bogatym, by stać go było na własnego konia — w każdym razie nie za długo i zawsze dając mu szansę, by je dogonił. A Megs, bohaterka książki, najwyraźniej nie miała pojęcia o rolnictwie. Żaden młody człowiek nie zainteresuje się kobietą, która nie potrafi podać krowie lekarstwa albo przenieść prosiaka. W czym może taka pomóc na farmie? To, że będzie stała sobie z ustami jak wiśnie, nie załatwi dojenia krów ani strzyżenia owiec. A to kolejna sprawa. Czy Marjory J. Gorsett wie cokolwiek o owcach? To była owcza farma latem, tak? No to kiedy oni strzygą te owce? To druga najważniejsza ceremonia w roku owczej farmy, a ona nic o niej nie napisała?
Oczywiście, mogli hodować jakieś polle habbakuki albo nizinne cobbleworthy, które nie wymagają strzyżenia, ale to rzadkie rasy i każda rozsądna autorka z pewnością by o tym wspomniała.
No i scena w rozdziale piątym, kiedy Megs zostawiła owce i poszła z Rogerem zbierać orzechy… Przecież to bez sensu! Owce mogły powędrować dokądkolwiek, a oni byli naprawdę głupi, jeśli sądzili, że w czerwcu znajdą orzechy.
Przeczytała jeszcze kawałek i pomyślała: Och. Rozumiem. Hm. Ha. Czyli jednak wcale nie orzechy. W Kredzie takie rzeczy nazywa się szukaniem kukułczych gniazd.
Przerwała, by zejść na dół po nową świecę. Wróciła do łóżka, rozgrzała stopy i czytała dalej.
Czy Megs powinna wyjść za chmurnego, ciemnookiego Williama, który miał już dwie i pół krowy, czy ulec Rogerowi, który nazywał ją swoją dumną pięknością i najwyraźniej był złym człowiekiem, ponieważ dosiadał czarnego rumaka i nosił wąsik?
Ale dlaczego uważa, że musi wyjść za któregoś z nich? — zastanawiała się Tiffany. A poza tym zbyt wiele czasu marnuje na wymowne opieranie się o różne rzeczy i dąsanie się. Czy tam w ogóle nikt nie pracuje? A jeśli ona zawsze tak się ubiera, złapie jakieś przeziębienie.
Zadziwiające, co skłonni są znosić ci mężczyźni. Ale to pobudza do myślenia.
Zdmuchnęła świecę i wsunęła się łagodnie pod kołdrę, która była biała jak śnieg.
Śnieg pokrył Kredę. Padał wokół owiec, które na jego tle wydawały się brudnożółte. Przesłaniał gwiazdy, ale lśnił własnym blaskiem. Lepił się do okien domów i rozmywał pomarańczowe światło świec. Nigdy jednak nie zdoła zasypać zamku. Zamek wznosił się na kopcu, spory kawałek od wioski — kamienna wieża władająca chatami krytymi strzechą. Wioska wyglądała, jakby wyrosła z tej ziemi, ale zamek ją przybił. Mówił: Posiadam.
Roland w swoim pokoju pisał starannie. Nie zwracał uwagi na łomot za drzwiami.
Annagramma, Petulia, panna Spisek — listy Tiffany pełne były dziwnie brzmiących imion. Czasami próbował sobie te osoby wyobrazić i zastanawiał się, czy Tiffany ich nie wymyśliła. Cała ta sprawa z czarownictwem wydawała się nie taka, jak się spodziewał. Wydawała się…
— Słyszysz, niedobry chłopcze? — Głos ciotki Danuty brzmiał tryumfalnie. — Teraz drzwi są zakratowane także z tej strony! Ha! Sam wiesz, że to dla twojego dobra! Zostaniesz tam, dopóki nie zdecydujesz się przeprosić!
…raczej ciężką pracą. Szlachetną, to prawda: odwiedzaniem chorych i w ogóle, ale czasochłonną i nie bardzo magiczną. Słyszał o „tańczeniu bez tego, co pod spodem” i starał się sobie tego nie wyobrażać. Ale i tak chyba nic takiego się nie działo. Nawet loty na miotle wyglądały…
— I wiemy o twoim ukrytym przejściu, o tak! Jest już zamurowane! Nie będziesz więcej grał na nosie kuzynkom, które tak się dla ciebie starają!
…nieciekawie. Przerwał na chwilę, patrząc obojętnie na starannie ułożone obok łóżka stosy bochenków chleba i kiełbas. Dziś w nocy powinienem przynieść trochę cebuli, pomyślał. Generał Tacticus twierdzi, że cebule są niezrównane dla właściwego działania systemu trawiennego, jeśli nie można zdobyć świeżych owoców.
O czym tu napisać, o czym tu napisać?… Tak! Opowie jej o przyjęciu. Pojechał tam tylko dlatego, że ojciec — podczas jednej ze swych lepszych chwil — go o to poprosił. Należy utrzymywać dobre stosunki z sąsiadami, chociaż nie z krewnymi! Przyjemnie było opuścić zamek; mógł zostawić konia w stajni pana Gamely’ego, gdzie ciotkom nie przyszłoby do głowy go szukać. Tak, Tiffany na pewno chętnie poczyta o przyjęciu.
Ciotki znowu krzyczały, tym razem o zamknięciu na klucz drzwi do pokoju jego ojca. I zablokowały sekretne przejście… Czyli pozostał mu tylko obluzowany kamień za gobelinem w sąsiednim pokoju, chwiejny kamień posadzki, który pozwalał zeskoczyć do pokoju niżej, no i oczywiście łańcuch za oknem, dzięki któremu mógł się opuścić aż na ziemię. A na biurku, na książce generała Tacticusa, leżał pełny zestaw nowych, błyszczących zamkowych kluczy. Poprosił o nie pana Gamely’ego. Kowal był człowiekiem rozsądnym i dostrzegł sens wyświadczenia tej przysługi przyszłemu baronowi.
Roland będzie mógł wchodzić i wychodzić, niezależnie od tego, co wymyślą ciotki. Mogą dręczyć ojca, mogą wrzeszczeć, ile tylko zechcą, ale nigdy go nie pokonają.
Wiele można się nauczyć z książek.
Zimistrz się uczył. To praca trudna i powolna dla kogoś, kto ma mózg z lodu. Ale nauczył się o bałwanach. Lepiła je mniejsza odmiana ludzi. To było interesujące. Jeśli nie liczyć tych w spiczastych kapeluszach, ludzie tego większego rodzaju chyba go nie słyszeli. Wiedzieli, że niewidzialne istoty nie odzywają się do nich z pustej przestrzeni.
Ale ci mniejsi jeszcze nie odkryli, co jest niemożliwe.
W wielkim mieście stał wielki śniegowy bałwan.
Prawdę mówiąc, należałoby go nazwać raczej bałwanem błotnym. Technicznie rzecz biorąc, był to śnieg, ale zanim opadł na ziemię przez wielkomiejskie mgły, dymy i smog, był już szary z odcieniem żółci, a na chodniki trafiało to, co wyrzuciły z rynsztoków koła przejeżdżających wozów. W najlepszym razie był to bałwan w większości śniegowy. Jednak troje brudnych dzieciaków lepiło go, ponieważ lepienie czegoś, co można nazwać bałwanem, to rzecz, którą się robi. Nawet jeśli jest żółty.