Выбрать главу

…gdyż jedzenia nie brakowało. O nie, jedzenia było w bród. Róg obfitości pracował dniem i nocą.

A Tiffany myślała: Nie powinnam się zgadzać na płatki śniegu.

* * *

Gdzieś daleko stała szopa, stara i opuszczona. A w przegniłych deskach tkwił gwóźdź. Gdyby zimistrz miał palce, teraz by drżały.

To już ostatni składnik! Tak wiele musiał się nauczyć! I było mu tak strasznie trudno! Kto by pomyślał, że człowiek zbudowany jest z takich rzeczy jak kreda, sadza, gazy i trucizny, i metale?

Pod zardzewiałym gwoździem uformował się lód, drewno stęknęło i zatrzeszczało, lód zaczął przyrastać… Wyrwany gwóźdź zawirował w powietrzu. A wśród wiatru, który mroził korony drzew, dał się słyszeć głos zimistrza:

— ŻELAZA DOŚĆ, BY STWORZYĆ CZŁOWIEKA!

Wysoko w górach śnieg eksplodował. Strzelił w górę, jakby pod nim bawiły się delfiny; w chmurze bieli powstawały i rozpadały się kształty…

Potem, tak nagle jak wyrosła, kolumna śniegu opadła. Teraz jednak stał w tym miejscu koń, biały jak śnieg, a na jego grzbiecie jeździec połyskujący od szronu. Gdyby najwybitniejszy rzeźbiarz, jakiego znał świat, miał kiedyś ulepić bałwana, właśnie tak ów bałwan by wyglądał.

Coś jednak nadal się działo. Postacie konia i człowieka wciąż się przekształcały, coraz bardziej podobne do żywych. Ustalały się szczegóły. Pojawiły się kolory — zawsze blade, nigdy jaskrawe.

I w końcu stał tam koń i siedział jeździec błyszczący w niechętnym blasku zimowego słońca.

Zimistrz wyciągnął rękę i zgiął palce. Kolor to przecież tylko kwestia odbicia… Palce nabrały koloru ciała.

Zimistrz przemówił. To znaczy, wydał z siebie rozmaite odgłosy, od ryku wichury po plusk fal zasysających kamyki na brzegu po straszliwym sztormie. Gdzieś między nimi zadźwięczał ton, który wydawał się odpowiedni. Zimistrz powtórzył go, rozciągnął, zamieszał i zmienił w mowę; bawił się nią, aż zabrzmiała właściwie.

— Tasbnlerizwip? Ggokyziofwa? Wiswip? — powiedział. — Nanana — na… Nyip… nap… Ach… Ach! Tak się mówi!

Odchylił głowę do tyłu i zaśpiewał uwerturę do „Uberwaldzkiej zimy” Cotery Porabiewa. Słyszał ją, kiedy gnał wichurę nad dachami gmachu opery; zdumiał się wtedy, że istota ludzka, w rzeczywistości niewiele więcej niż bukłak brudnej wody z nogami, może wykazać się tak doskonałym zrozumieniem śniegu.

— CHOBA POCOLODALO! — śpiewał zimnym niebiosom.

Popełnił tylko jeden drobny błąd — śpiewał też partie instrumentów, nie tylko głosów. Śpiewał cały utwór. Jechał przed siebie jak wędrowna orkiestra, wydając dźwięki śpiewaków, bębnów i wszystkich muzyków naraz.

Czuć zapach drzew! Czuć przyciąganie gruntu! Być materialnym! Wyczuwać ciemność za oczami i wiedzieć, że jest nim! Być — i wiedzieć, że się jest — człowiekiem!

Nigdy jeszcze się tak nie czuł. To pobudzające! Było tak wiele… wszystkiego przybywającego ze wszystkich stron. Na przykład to coś z ziemią: przyciągała go przez cały czas. Samo stanie pionowo wymagało skupienia. Albo ptaki… zawsze uważał je za nieczystości w powietrzu, zakłócające przepływ wiatru; teraz stały się żywymi istotami, takimi jak on. Bawiły się podmuchami i władały niebem.

Nigdy jeszcze nie czuł, nigdy nie widział, nigdy nie słyszał. Nie można tego robić, jeśli nie jest się… odłączonym w tej ciemności za oczami. Przedtem nie był odłączony, był złączony — złączny z całym wszechświatem przyciągań i ciśnień, dźwięku i światła, przepływu i tańca. Od zawsze wpędzał w góry burze, ale aż do dzisiaj nie wiedział, czym jest góra.

Ta ciemność za oczami… cudowna! To ona dawała mu… osobność. Jego ręka z tymi śmiesznymi ruchliwymi kawałkami na końcu pozwalała na dotyk; otwory po obu stronach głowy wpuszczały dźwięk, otwory z przodu cudowne zapachy. Jakie sprytne te otwory, że wiedzą, co robić! Zadziwiające! Kiedy jest się żywiołakiem, wszystko dzieje się równocześnie, wewnątrz i na zewnątrz, w jednym wielkim… czymś.

Coś. To użyteczne słowo… coś. Coś to wszystko, czego zimistrz nie potrafił opisać. Wszystko składało się z… cosiów i one były podniecające.

Dobrze jest być człowiekiem! Owszem, składał się głównie z brudnego lodu, ale to tylko lepiej zorganizowana brudna woda.

Tak, był człowiekiem. To takie łatwe… To kwestia organizacji rzeczy. Miał zmysły, mógł chodzić między ludźmi, mógł… szukać. Tak właśnie należy szukać ludzi — stać się jednym z nich. Trudno osiągnąć coś jako żywiołak, trudno nawet rozpoznać człowieka w wirującej cośności fizycznego świata. Ale tymi otworami na dźwięki człowiek może rozmawiać z innymi ludźmi. Może rozmawiać, a oni niczego nie będą podejrzewali!

Teraz, kiedy został człowiekiem, nie ma już odwrotu. Król Zimy!

Potrzebował tylko królowej.

* * *

Tiffany obudziła się, ponieważ ktoś szarpał ją za ramię.

Zasnęła w chacie niani Ogg, z głową wspartą na rogu obfitości. Gdzieś z bliska dochodziły dziwne stuknięcia, jakby suche kapanie. Bladoniebieski blask śniegu wypełniał pokój.

Kiedy otworzyła oczy, babcia Weatherwax delikatnie popychała ją z powrotem na krzesło.

— Śpisz tak od dziewiątej, dziewczyno — powiedziała. — Myślę, że czas już wracać do domu.

Tiffany rozejrzała się dookoła.

— Przecież jestem, prawda? — upewniła się, czując lekki zawrót głowy.

— Nie, to jest dom niani Ogg. A to jest talerz zupy…

Tiffany obudziła się. Przed nią stał zamglony talerz zupy. Wyglądał… znajomo.

— Kiedy ostatni raz spałaś w łóżku? — spytała mroczna, falująca postać.

Tiffany ziewnęła.

— A jaki dziś dzień?

— Wtorek — odparła babcia Weatherwax.

— Mmm… Co to jest wtorek?

Tiffany obudziła się po raz trzeci, została złapana i postawiona na nogi.

— No już! — odezwała się babcia Weatherwax. — Tym razem zachowaj przytomność. Zjedz zupę. Rozgrzej się. Musisz wracać do domu.

Żołądek Tiffany zapanował nad jej ręką i łyżką. Tiffany rozgrzewała się stopniowo.

Babcia Weatherwax siedziała naprzeciwko z kotką Tobą na kolanach. Przyglądała się Tiffany, dopóki zupa nie zniknęła.

— Zbyt wiele od ciebie oczekiwałam — powiedziała. — Miałam nadzieję, że kiedy dni staną się dłuższe, odnajdziesz w sobie więcej mocy. To nie twoja wina.

Stuknięcia stały się częstsze. Tiffany spojrzała w dół i zobaczyła, że z rogu obfitości wysypuje się jęczmień. Liczba ziaren rosła szybko.

— Ustawiłaś go na jęczmień, zanim zasnęłaś — wyjaśniła babcia. — Zwalnia, kiedy jesteś zmęczona. I bardzo dobrze, prawdę mówiąc, bo kury żywcem by nas zjadły.

— To chyba jedyne, co mi się udało.

— No nie wiem. Annagramma Hawkin jest bardzo obiecująca. Ma szczęście do przyjaciół, z tego co słyszałam.

Gdyby panna Spisek próbowała grać w pokera z kimś o twarzy babci Weatherwax, toby przegrała.

W nagłej ciszy stukanie ziaren stało się o wiele głośniejsze.

— Posłuchaj, ja… — zaczęła Tiffany.

Babcia prychnęła.

— Jestem pewna, że nikt nie musi się przede mną tłumaczyć. Obiecasz mi, że polecisz do domu? Parę dyliżansów przedarło się dzisiaj rano i jak słyszałam, na nizinach nie jest jeszcze tak źle. Wracaj do swojej Kredy. Jesteś ich jedyną czarownicą.

Tiffany westchnęła. Bardzo chciała wracać do domu, bardziej niż czegokolwiek. Ale to byłoby jak ucieczka od…