— Może też być ucieczką do — rzekła babcia, wracając do swego dawnego zwyczaju odpowiadania na coś, co nie zostało powiedziane.
— W takim razie jutro wyruszam — zapewniła Tiffany.
— Dobrze. — Babcia wstała. — Chodź teraz ze mną. Chcę ci coś pokazać.
Tiffany podążyła za nią przez śnieżny tunel, który kończył się przy granicy lasu. Śnieg był tu udeptany przez ludzi wlokących do domów drewno na opał. W głębi lasu nie leżał już tak głęboko; sporo go zaległo na gałęziach i wypełniało powietrze zimnymi niebieskimi cieniami.
— Czego szukamy? — zapytała Tiffany.
Babcia Weatherwax wyciągnęła dłoń.
Wśród bieli i szarości jaśniała plama zieleni — świeże liście wysokiego na kilka stóp, młodego dębu. Kiedy Tiffany przebrnęła przez skorupę śniegu i sięgnęła ręką, by go dotknąć, wyczuła ciepłe powietrze.
— Wiesz, jak ci się to udało? — spytała babcia.
— Nie!
— Ja też nie. Nie potrafię. Ty potrafisz, dziewczyno.
— To tylko jedno drzewko — zauważyła Tiffany.
— No wiesz… z dębami trzeba zaczynać od małego.
Przez kilka chwil w milczeniu przyglądały się drzewku. Zieleń zdawała się odbijać od śniegu — zima wykradła światu kolory, ale dąb lśnił.
— Cóż… wszystkie mamy coś do zrobienia — rzekła babcia, łamiąc czar. — Ty, jak się wydaje, normalnie powinnaś już teraz zmierzać w stronę dawnego mieszkania panny Spisek. Niczego mniej się po tobie spodziewam…
To był zajazd dla dyliżansów. I było w nim pełno, nawet tak wcześnie rano. Dyliżans Poczty Ekspresowej zatrzymał się na szybką zmianę koni po długiej trasie w góry, a inny, zmierzający na równiny, czekał na pasażerów. W powietrzu unosiła się para z końskich oddechów. Woźnice tupali dla rozgrzewki. Ładowano kufry i paki. Ludzie kręcili się z workami obroku. Paru krzywonogich mężczyzn stało na boku, paliło i rozmawiało. Za piętnaście minut zajazd znów miał opustoszeć, ale w tej chwili wszyscy byli zbyt zajęci, by zwracać uwagę na jeszcze jednego przybysza.
Potem opowiadali różne wersje tej historii, zaprzeczając sobie nawzajem podniesionymi głosami. Najdokładniejsza opowieść pochodziła prawdopodobnie od panny Dymfni Stoot, córki oberżysty, która pomagała ojcu serwować śniadanie:
— No więc on tak jakby wszedł i od razu zauważyłam, że jest dziwny. Zabawnie chodził, wiecie, podnosił nogi jak koń w kłusie. I jeszcze był tak jakby lśniący. Ale różni tu bywają i wygłaszanie osobistych uwag się nie opłaca. W zeszłym tygodniu mieliśmy tu bandę wilkołaków i byli całkiem jak wy czy ja, tyle że musieliśmy im kłaść miski na podłodze… Dobrze, no tak, ten człowiek… No więc usiadł przy stole i powiedział: Jestem człowiekiem, tak jak ty!”. Tak sobie powiedział, pomyślcie tylko! Oczywiście nikt na to nie zwrócił uwagi, tylko ja powiedziałam, że miło mi to słyszeć i co by chciał zjeść, bo kiełbaski mamy dzisiaj wyjątkowo smaczne, a on mi na to, że może jeść tylko zimne potrawy. To zabawne, bo wszyscy narzekali, że im zimno, a przecież nie było tak, żeby nie palił się solidny ogień. W każdym razie… znalazłam jeszcze trochę zimnych kiełbasek, co to zostały w spiżarni, trochę już były na wylocie, jeśli wiecie, o co mi chodzi, no to mu je dałam, a on żuł przez chwilę i nagle mówi z pełnymi ustami: „Nie tego się spodziewałem. Co mam teraz zrobić?”, więc mu tłumaczę, żeby połknął, a on na to: „Połknął?”, a ja, że tak, połykasz pan do żołądka znaczy, a on mi, dmuchając dookoła kawałeczkami kiełbasy: „Aha, do tej pustej części”, potem tak jakby trochę się zachwiał i powiada: „Aha, jestem człowiekiem. Z sukcesem spożyłem ludzkie kiełbaski!”. A ja jemu, że czemu takie rzeczy wygaduje, były zrobione głównie ze świni, tak samo jak zawsze. A on mnie pyta, co powinien zrobić z nimi dalej, więc mówię, że to nie moja sprawa mu tłumaczyć i należą się dwa pensy, bardzo proszę, a on rzuca złotą monetę. No to dygnęłam, bo wiecie, nigdy nic nie wiadomo. A on gada dalej: Jestem człowiekiem, tak jak ty. „Gdzie są tacy spiczaści ludzie, którzy latają w powietrzu?”. Pomyślałam sobie, że dziwnie to powiedział, ale mu odpowiadam, że jeśli szuka czarownic, jest ich mnóstwo za Mostem Lancre, a on na to: „Nazwisko Spisek?”, a ja że słyszałam, że umarła, ale z czarownicami nigdy nie wiadomo. No i sobie poszedł. I przez cały czas miał taki jakby uśmiech, bardzo radosny i trochę niepokojący. I coś nie tak z ubraniem, jakby ciuchy przylepiły się do niego albo co… Tylko że w tym interesie nie można być wybrednym. Wczoraj mieliśmy tu kilka trolli. Nie mogą jeść naszych potraw, wiecie, no bo to są tak jakby chodzące głazy, ale daliśmy im szybki posiłek z rozbitych misek i smaru. Ale ten był jakiś podejrzany. I jak wyszedł, od razu zrobiło się cieplej…
Niczego mniej się po tobie spodziewam…
Te słowa rozgrzewały Tiffany, kiedy leciała ponad drzewami. Ogień w myślach gorzał dumą, ale zawierał też jedno czy dwa grube, trzeszczące polana gniewu.
Babcia wiedziała! Zaplanowała to? Bo wszystko za dobrze wyglądało, prawda? Wszystkie czarownice by się dowiedziały. Uczennica pani Skorek nie mogła sobie dać rady, ale Tiffany Obolała zorganizowała pomoc innych dziewcząt i nikomu o tym nie powiedziała. Oczywiście między czarownicami nic nikomu nie mówić to najlepszy sposób, żeby wiadomość dotarła do wszystkich — czarownice potrafiły słuchać tego, czego człowiek nie mówi. W rezultacie Annagramma zachowywała swoją chatę, pani Skorek była w niezręcznej sytuacji, a babcia Weatherwax zadowolona z siebie. Tyle pracy, tyle biegania tylko po to, żeby babcia Weatherwax była zadowolona z siebie. No owszem, także dla świniaka pani Stumper i wszystkich innych ludzi, naturalnie. Dlatego to takie skomplikowane. Bo przecież jeśli to możliwe, człowiek robi, co powinien zrobić. A wtykanie nosa należy do podstaw czarownictwa. Tiffany wiedziała o tym. Dlatego biegała w kółko jak nakręcana mysz…
Kiedyś się za to policzy.
Na polanie śnieg zalegał w wielkich, zamarzniętych zaspach, ale z satysfakcją zauważyła, że ludzie wydeptali dróżkę do chaty.
Było też coś nowego. Ludzie stali przy grobie panny Spisek. Ktoś częściowo odgarnął śnieg.
O nie! — pomyślała Tiffany, zataczając krąg przed lądowaniem. Niech się nie okaże, że zaczęła szukać tych czaszek!
Prawda okazała się w pewnym sensie gorsza.
Poznała ludzi przy grobie. To byli wieśniacy z okolicy i obrzucili ją tym wyzywającym, niespokojnym wzrokiem kogoś śmiertelnie przerażonego przez stojący przed nim nieduży, ale potencjalnie rozgniewany spiczasty kapelusz. Było coś dziwnego w tym bardzo demonstracyjnym sposobie, w jaki nie patrzyli na kopiec ziemi… A to natychmiast zwróciło jej uwagę. Grób pokryty był małymi, podartymi kawałkami papieru przybitymi do ziemi patyczkami. Szeleściły na wietrze.
Podniosła kilka.
Panno Spisek, proszę, niech mój chłopak Joe będzie bezpieczny na możu.
Panno spisek, włosy mnie wypadają, proszę pomóc.
Panno Spisek, proszę znaleźć naszą dziewczynę Becky co gdzieś uciekła, pszepraszam.
Było tego więcej. I już miała skarcić wieśniaków za to, że wciąż nie dają spokoju pannie Spisek, kiedy przypomniała sobie paczki tytoniu „Wesoły Żeglarz”, które pasterze jeszcze teraz zostawiali na trawie w miejscu, gdzie stała kiedyś pasterska chata. Nie spisywali swoich próśb, ale one i tak tam były, dryfujące przez powietrze.