Chybiła. Może tak właśnie chciała. Przelatująca z sykiem kula płonącego gazu zwykle skłania ludzi, by przerwali to, co właśnie robią. Jednak większość z nich się nie rozpuszcza.
Zimistrzowi odpadła noga.
Później, w czasie swego lotu przez śnieżycę, Tiffany zastanawiała się, jak on właściwie funkcjonował. Był zbudowany ze śniegu, ale potrafił sprawić, by ten śnieg chodził i mówił. A to znaczy, że musiał przez cały czas o tym myśleć. Musiał… Ludzie nie zastanawiają się zwykle nad działaniem własnych ciał, ponieważ te ciała same wiedzą, co robić. Ale śnieg nie wie nawet, jak stanąć prosto.
Annagramma patrzyła na niego gniewnie, jakby zrobił coś wyjątkowo irytującego.
Zimistrz rozejrzał się, chyba zdziwiony. Na jego piersi pojawiły się pęknięcia, a potem był już tylko śniegiem, rozpadającymi się błyszczącymi kryształkami.
Śnieg zaczął sypać z nieba, jakby ktoś wycisnął chmury.
Annagramma zsunęła maskę na bok i spojrzała najpierw na biały stos, a potem na Tiffany.
— No dobrze — powiedziała. — Co się stało? On powinien coś takiego zrobić?
— Przyleciałam się z tobą spotkać i… to był zimistrz. — W tej chwili Tiffany nie było stać na nic więcej.
— Znaczy… zimistrz? — zdziwiła się Annagramma. — Czy on nie jest tylko bajką? A dlaczego cię gonił? — spytała podejrzliwie.
— No bo… on… ja… — jąkała się Tiffany. Nie wiedziała, od czego zacząć. — Jest prawdziwy. I muszę się przed nim ukryć! — powiedziała w końcu. — Muszę uciec! Za długo by tłumaczyć!
Przez jeden straszny moment bała się, że Annagramma nadal będzie żądać opowiedzenia całej historii. Ale dziewczyna czarnymi gumowymi pazurami chwyciła ją za rękę.
— W takim razie musisz stąd odlecieć natychmiast! No nie, ciągle masz tę starą miotłę panny Spisek? Całkiem do niczego. Weź moją.
Powlokła Tiffany do chaty. Śnieg padał coraz gęściej.
— „Żelaza tyle, by zrobić gwóźdź” — powtórzyła Tiffany, starając się dotrzymać jej kroku. Nie miała pomysłu, co jeszcze mogłaby powiedzieć, a to wydało jej się nagle bardzo ważne. — On myślał, że jest człowiekiem…
— Powaliłam tylko jego bałwana, ty idiotko! On wróci!
— Tak, ale żelaza tyle, rozumiesz, by zrobić…
Zielona dłoń uderzyła ją w twarz. Zabolało mniej, niż mogło, z powodu gumy.
— Nie paplaj bez sensu! Myślałam, że jesteś sprytna! Naprawdę nie wiem, o co w tym chodzi, ale gdyby mnie to coś ścigało, nie stałabym tak i nie paplała.
Annagramma naciągnęła z powrotem maskę Złej Czarownicy de luxe, z bezpłatnym Ohydnym Wiszącym Smarkiem, poprawiła mocowanie smarka i zwróciła się do wieśniaków, którzy przez cały czas stali jak wrośnięci w ziemię.
— No i czego się wszyscy gapicie? Nie widzieliście czarownicy? — krzyknęła. — Wracajcie do domów! Aha, pani Woźnicowa! Zajrzę jutro z jakimś lekarstwem dla pani dzieciaka!
Przyjrzeli się jej zielonej twarzy, popsutym zębom, tłustym włosom i wielkiemu smarkowi, w rzeczywistości zrobionemu ze szkła… i uciekli.
Wciąż pijana ze zgrozy i ulgi, Tiffany kołysała się lekko i mruczała: „Żelaza tyle, by zrobić gwóźdź!”, dopóki Annagramma nią nie potrząsnęła. Grube płatki padały tak gęsto, że Tiffany ledwie widziała jej twarz.
— Miotła. Lot na miotle — powtarzała Annagramma. — Leć daleko stąd. Słyszysz mnie? Gdzieś w bezpieczne miejsce!
— Ale on… ten biedak myśli…
— Tak, oczywiście, to wszystko na pewno jest bardzo ważne. — Annagramma pociągnęła ją pod ścianę chaty, gdzie stała oparta miotła. Na wpół wepchnęła, na wpół uniosła Tiffany na miejsce. Spojrzała w górę. Śnieg sypał teraz z nieba jak wodospad.
— On wraca! — rzuciła i szepnęła pod nosem kilka słów.
Miotła wystrzeliła w górę i zniknęła w bladym, pełnym śniegu blasku.
Rozdział dziesiąty
Powrót do domu
Babcia Weatherwax uniosła głowę znad talerzyka atramentu, w którym maleńka Tiffany znikała w bieli śnieżycy. Uśmiechała się, ale u babci Weatherwax niekoniecznie oznaczało to, że dzieje się coś przyjemnego.
— Mogli żeśmy go łatwiuśko załatwić — oświadczył z wyrzutem Rob Rozbój. — Powinna ześ nam pozwolić.
— Może. A może by was zamroził na kamień? — odpowiedziała babcia. — Poza tym ważniejsze zadanie czeka Nac Mac Feeglów. Wielka ciut wiedźma was potrzebuje. Macie dwa zadania. Pierwsze jest trudne. Drugie jest bardzo trudne.
Słysząc to, Feeglowie poweseleli. Byli wszędzie, w całej kuchni niani Ogg. Niektórzy siedli na samej niani, a otoczona przez nich panna Tyk wydawała się bardzo nieswoja. W przeciwieństwie do panny Tyk Feeglom rzadko zdarzała się okazja do kąpieli.
— Po pierwsze — rzekła babcia — musicie zejść… w Zaświaty, żeby sprowadzić Letnią Panią.
Feeglowie wcale się nie przejęli znaczącym zawieszeniem głosu.
— Ano, to możemy zrobić — zgodził się Rob Rozbój. — Możemy wejść wsędzie. I to ma być ten bardzo cienzki kawołek?
— I wyjść z powrotem?
— Ano — potwierdził stanowczo Rob. — Zwykle to nas wyzucajom.
— Ta bardzo trudna część — ciągnęła babcia — to znaleźć bohatera.
— To nic nietrudne — uznał Rob. — My tu syćkie som bohatery!
Zabrzmiały entuzjastyczne okrzyki.
— Naprawdę? — spytała babcia. — Czy boisz się zejść do Zaświatów, Robie Rozboju?
— Jo? Ni! — Rob Rozbój spojrzał na swoich braci i uśmiechnął się szeroko.
— Zatem napisz słowo „marmolada”. — Babcia przysunęła mu ołówek i usiadła na krześle. — Dalej. Już teraz. I nikt nie może ci pomagać.
Rob cofnął się. Babcia Weatherwax była wiedźmą wiedźm i wiedział o tym. Trudno przewidzieć, co może zrobić zagubionemu Feeglowi.
Nerwowo chwycił ołówek i przyłożył zaostrzony koniec do drewnianego blatu. Inni Feeglowie otoczyli go, ale pod surowym spojrzeniem babci żaden nie śmiał dodawać mu otuchy.
Rob popatrzył w górę. Poruszał wargami, a pot wystąpił mu na czoło.
— Mmmaaa… — zaczął.
— Jeden — powiedziała babcia.
Rob zamrugał.
— Zaro! Kto tam licy? — zaprotestował.
— Ja — odparła babcia.
Kotka Ty wskoczyła jej na kolana i zwinęła się w kłębek.
— Łojzicku, nie mówiłaś, co będzie jakiesik licenie!
— Nie? Reguły mogą się zmienić w każdej chwili. Dwa!
Rob naskrobał dość przyzwoite M, zawahał się i dodał R akurat w chwili, gdy babcia powiedziała: — Trzy!
— Tam musi być A, Rob — zauważył Billy Brodacz. Spojrzał wyzywająco na babcię i dodał: — Słysołem, ze reguły mogom sie zmienić w kozdej chwili, tak?
— Naturalnie. Pięć!
Rob dopisał A, a potem, w wybuchu kreatywności, dodał następne M.
— Sześć i pół. — Babcia spokojnie głaskała kotkę.
— Co? Ach, łojzicku — wymruczał Rob i wytarł spoconą dłoń o kilt. Znów chwycił ołówek i wyrysował L. Dolną linię miało trochę falistą, bo ołówek wyśliznął mu się z rąk i złamał.
Rob warknął gniewnie i sięgnął po miecz.
— Osiem — powiedziała babcia.
Skrawki drewna poleciały na wszystkie strony. Rob wyrąbał w ołówku niezbyt prosty czubek.
— Dziewięć.
Rob dopisał jeszcze A i D. Oczy wychodziły mu z orbit, a policzki poczerwieniały.
— Dziesięć.
Rob wyprostował się, bardzo zdenerwowany, ale też trochę dumny. Stanął obok MRAMLAD. Feeglowie bili brawo, a ci stojący najbliżej wachlowali go kiltami.