— Jedenaście!
— Co? Łojzicku…
Rob przebiegł na koniec słowa i szybko wstawił małe „a”.
— Dwanaście!
— Możecie licyć, ile chcecie, pani — oświadczył, rzucając ołówek. — Ale to juz coła marmolada, jaka będzie.
Znowu dostał brawa.
— Bohaterski wyczyn, panie Rozbój — przyznała babcia. — Ale pierwszą rzeczą, jakiej musi dokonać bohater, to pokonać własny strach. A kiedy dochodzi do bójki, Feeglowie nie znają znaczenia tego słowa.
— Ano, syćko prowda — zgodził się Rob. — Nie wimy tez nic o tysiuncu innych słówecek.
— Możecie walczyć ze smokiem?
— Ano. I go pobić. — Rob wciąż był zły o tę marmoladę.
— Wbiec na szczyt góry?
— No problemo!
— Przeczytać książkę do samego końca, aby uratować waszą wielką ciut wiedźmę?
— Ano. — Rob się zawahał. Wyraźnie znalazł się w ślepym zaułku. Oblizał wargi. — A ile tych kartecek to by było? — zapytał chrapliwie.
— Setki — odparła babcia.
— Ze słóweckami po obu stronach?
— Tak, właśnie tak. I całkiem małe litery.
Rob przykucnął. Zawsze tak robił, kiedy znalazł się pod ścianą; łatwiej mógł się poderwać do walki. Masa Feeglów wstrzymała oddech.
— Zrobię to! — oświadczył ponuro i zacisnął pięści.
— Dobrze — pochwaliła babcia Weatherwax. — Oczywiście, że byś to zrobił. To by było bohaterstwo dla ciebie. Ale ktoś musi zejść w Zaświaty i odszukać prawdziwą Letnią Panią. Tak mówi Opowieść. To już się zdarzało. To jest skuteczne. I musi tam iść ze strachem i zgrozą, jak prawdziwy bohater, ponieważ wiele potworów, jakie musi pokonać, tkwi w jego własnej głowie i niesie je ze sobą. Pora już na wiosnę, a wciąż trwa zima i śnieg, więc musicie szybko go znaleźć. Poszukajcie go i postawcie na ścieżce. Ścieżce, która Prowadzi w Dół, Robie Rozboju.
— Ano. Wimy, co to za ścieżka.
— On ma na imię Roland — poinformowała babcia. — I myślę sobie, że powinniście wyruszyć, jak tylko zrobi się widno.
Miotła pędziła w czerni przez śnieżycę. Miotły zwykle lecą tam, gdzie czarownice chcą, by leciały, więc Tiffany przylgnęła do kija, starała się nie zamarznąć na śmierć i miała nadzieję, że zmierza w stronę domu. Nie widziała niczego prócz ciemności i zmrożonego, sypiącego w oczy śniegu, więc ściągnęła kapelusz na czoło, by uzyskać bardziej opływową sylwetkę. Mimo to płatki śniegu uderzały w nią jak kamyki i piętrzyły się na miotle. Co kilka minut musiała je zrzucać w obawie przed oblodzeniem.
Słyszała ryk wodospadu pod sobą. Czuła, że nagle wlatuje w otchłań. Miotła poszybowała nad równinami i zaczęła opadać. Tiffany była przemarznięta do kości.
Nie potrafiła walczyć z zimistrzem, nie tak jak Annagramma. Pewnie, mogła to sobie planować, mogła kłaść się do łóżka z takim postanowieniem, ale kiedy go spotykała…
…Żelaza dość, by zrobić gwóźdź… Te słowa rozbrzmiewały jej w głowie. Przypomniała sobie starą rymowankę, którą usłyszała wiele lat temu, kiedy do wioski przybyli wędrowni nauczyciele. Zdawało się, że wszyscy ją znają…
I tak dalej, i tak dalej.
To był bezsensowny wierszyk, z rodzaju takich, o których nikt nigdy nie pamięta, kiedy pierwszy raz usłyszał, ale chyba zna od zawsze. Dziewczynki skakały, recytując go, a chłopaki stosowały jako wyliczankę, żeby zobaczyć, kto wypada.
Aż pewnego dnia wędrowny nauczyciel, który — jak wszyscy inni — uczył za jajka, świeże warzywa i czystą używaną odzież, odkrył, że więcej zyskuje, nauczając rzeczy ciekawych, niż tylko użytecznych. I opowiadał, jak to kiedyś magowie, wykorzystując bardzo skomplikowane czary, sprawdzili, z czego dokładnie zrobiony jest człowiek. Głównie z wody, ale też żelaza i siarki, i sadzy, i po szczypcie praktycznie wszystkiego innego, nawet odrobiny złota. A wszystko to jakoś złączone razem.
Tiffany była pewna jednego: gdyby zebrać wszystkie te składniki i wymieszać w wielkiej misie, nie stałyby się człowiekiem, choćby nie wiem jak bardzo na nie krzyczeć.
Nie można namalować obrazu, wlewając do wiadra różne farby. Jeśli się jest człowiekiem, wie się takie rzeczy.
Zimistrz nie był człowiekiem. Zimistrz nie wiedział…
Nie wiedział też, jak ten wierszyk się kończy.
Słowa wciąż krążyły jej w głowie, a pożyczona miotła pędziła przed siebie. W pewnym momencie swoim piskliwym, zarozumiałym głosem włączył się doktor Bustle i wygłosił wykład o Pierwiastkach Śladowych i o tym, jak to człowiek zbudowany jest z prawie wszystkich, jednakże zawiera też dużo narrativum, podstawowego składnika opowieści, który można wykryć, jedynie obserwując, jak zachowują się wszystkie pozostałe…
Pędzisz, uciekasz. Jak ci się to podoba, owczarka? Ukradłaś mi go. Czy tak bardzo go pragnęłaś?
Głos zabrzmiał w powietrzu tuż obok.
— Nie obchodzi mnie, kim jesteś — wymamrotała Tiffany, zbyt przemarznięta, by rozsądnie myśleć. — Idź sobie.
Mijały godziny. Na nizinie było trochę cieplej, ale zimno nadal przenikało do kości, nieważne, ile warstw ubrania człowiek miał na sobie. Tiffany starała się nie zasnąć. Niektóre czarownice potrafią spać na miotle, ona jednak wolała nie próbować. Mogłoby się jej przyśnić, że spada, a potem by się obudziła i odkryła, że to prawda, ale już niedługo.
Wreszcie dostrzegła w dole słabe żółte światła. To był prawdopodobnie zajazd w Dwukoszulu, ważny punkt nawigacyjny.
Czarownice nigdy nie zatrzymywały się w zajazdach, jeśli tylko mogły tego uniknąć, zresztą większość zajazdów bardzo niedogodnie wymagała, by płacić im pieniędzmi. Ale pani Umbridge, która prowadziła sklep z pamiątkami naprzeciwko, miała starą szopę na tyłach i była — jak to określała panna Tyk — PC, czyli Przyjazna Czarownicom. Na ścianie stodoły, w miejscu gdzie nie znalazłby go nikt, kto specjalnie nie szukał, został nawet wydrapany znak czarownic: łyżka, spiczasty kapelusz i wielki nauczycielski ptaszek.
Snop siana nigdy nie wydawał się wygodniejszy. Tiffany zakopała się w nim cała. W szopie były też dwie krowy pani Umbridge. Utrzymywały wewnątrz ciepłe i pachnące przeżutą trawą powietrze.
Tiffany śniła, jak Annagramma zdejmuje maskę de luxe i odsłania twarz, a potem ściąga tę twarz i odsłania oblicze babci Weatherwax…
A potem: Czy było to warte jednego tańca, owczarko? Zabrałaś mi moc i teraz jestem słaba. Świat pokryje się śniegiem. Czy to warte tańca?
Usiadła w ciemnej szopie i zdawało jej się, że widzi wijące się jak wąż lśnienie. Potem znowu zapadła w sen i śniła o oczach zimistrza.
Rozdział jedenasty
Nawet turkusowa
Brzdęk-brzdąk!
Tiffany usiadła gwałtownie, aż posypało się z niej siano. Ale był to tylko dźwięk krowiego łańcucha stukającego o brzeg metalowego kubła.
Pani Umbridge doiła krowy. Blade światło dnia wpadało do środka przez szczeliny w ścianach. Kobieta uniosła głowę, kiedy usłyszała, że Tiffany się porusza.