— Ni, tego bym nie zek — stwierdził ze znużeniem Rob. — Wedle wiedźmy wiedźm jesteś tym chłopockiem, którego nam tseba. Musis tylko mieć kogoś, coby z nim walcyć…
Duży Jan, jak zawsze podejrzliwy, zerknął na brata, a potem podążył wzrokiem za jego spojrzeniem ku pogiętej zbroi.
— Ach, tak? — warknął. — No więc ja nie bede zaś kolanem!
Następny dzień był dobrym dniem aż do chwili, kiedy stał się ciasnym, splątanym kłębkiem grozy.
Tiffany wstała wcześnie, rozpaliła ogień i już szorowała podłogę, bardzo mocno, gdy weszła jej matka.
— Ehm… Czy nie powinnaś załatwiać takich spraw magicznie, kochanie? — Mama nigdy nie mogła zrozumieć, o co naprawdę chodzi w czarownictwie.
— Nie, mamo.
— Ale nie możesz tak jakby machnąć ręką i sprawić, żeby cały brud odleciał?
— Kłopot polega na tym, jak wytłumaczyć magii, co to jest brud. — Tiffany starała się zmyć upartą plamę. — Słyszałam o czarownicy spod Escrow, która się pomyliła i w efekcie straciła całą podłogę, swoje sandały i o mało co palec u nogi.
Pani Obolała cofnęła się o krok.
— Myślałam, że trzeba tylko pomachać rękami — wymamrotała nerwowo.
— To działa — przyznała Tiffany. — Ale tylko wtedy, kiedy macha się nimi tuż nad podłogą, trzymając szczotkę.
Skończyła podłogę. Sprzątnęła pod zlewem. Otworzyła wszystkie szafki, wyczyściła je i pochowała wszystko z powrotem. Wymyła nawet nogi mebli w miejscach, które stykały się z podłogą. Wtedy pani Obolała wyszła i poszukała sobie czegoś do roboty gdzie indziej, ponieważ najwyraźniej nie chodziło tu o dobre prowadzenie domu.
Bo nie chodziło. Jak powiedziała kiedyś babcia Weatherwax, jeśli chce się nosić głowę w chmurach, trzeba obiema nogami stąpać po ziemi. Szorowanie podłóg, rąbanie drewna, pranie, wyrabianie sera — takie zadania trzymały przy ziemi, uczyły, co jest rzeczywiste. Można było przeznaczyć na nie część umysłu, a reszta myśli miała czas, by poukładać się i uspokoić.
Czy była tu bezpieczna przed zimistrzem? Czy tutaj było bezpieczne przed zimistrzem?
Wcześniej czy później będzie musiała znów się z nim zmierzyć — z bałwanem, który sądził, że jest człowiekiem, i miał siłę lawiny. Magia może tylko na pewien czas go spowolnić, a także rozgniewać. Żadną zwykłą bronią nie da się z nim walczyć skutecznie, a ona nie miała żadnych niezwykłych.
Annagramma zaatakowała go z wściekłością! Tiffany też chciałaby być taka wściekła. Musi tam wrócić i jej podziękować… Ale przynajmniej Annagrammie powinno się udać. Ludzie zobaczyli, jak zmienia się w zielonoskóre, wrzeszczące monstrum. Taką czarownicę mogli szanować. A kiedy już ma się szacunek, ma się wszystko.
Musi też spróbować zobaczyć się z Rolandem. Nie wiedziała, co mu powiedzieć. Ale to właściwie nie szkodzi, bo on też nie będzie wiedział. Potrafili spędzić razem całe popołudnie, nie wiedząc, co powiedzieć. Pewnie jest teraz w zamku.
I kiedy szorowała dolne strony taboretów, zastanawiała się, co Roland porabia.
Ktoś dobijał się do drzwi zbrojowni. Takie właśnie są ciotki. Drzwi miały poczwórną grubość, były z dębu i żelaza, a one i tak się dobijały.
— Nie będziemy tolerowały takiej krnąbrności! — oznajmiła ciotka Danuta. Z drugiej strony drzwi rozległ się łoskot. — Czy ty się tam z kimś bijesz?
— Nie, piszę sonatę na flet! — odkrzyknął Roland.
Coś ciężkiego uderzyło o drzwi.
Ciotka Danuta odskoczyła. Z wyglądu przypominała nieco pannę Tyk, jednak z oczami kogoś wiecznie urażonego i ustami bezustannie narzekającego.
— Jeśli nie będziesz robił, co ci się mówi, powiem twojemu ojcu… — zaczęła i urwała, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie.
Roland miał rozcięte ramię, był czerwony na twarzy, dyszał ciężko i pot ściekał mu po brodzie. Drżącą ręką uniósł miecz. Za nim, po przeciwnej stronie sali, stała bardzo pogięta zbroja. Odwróciła hełm, by spojrzeć na ciotki. Zgrzytnęło żelazo.
— Jeśli ośmielicie się niepokoić mojego ojca — ostrzegł Roland, kiedy patrzyły na zbroję — powiem mu o pieniądzach, które zginęły z wielkiej skrzyni w skarbcu. Nie kłamcie!
Przez moment — wystarczyło mrugnąć, by go nie zauważyć — na twarzy ciotki Danuty widoczne było poczucie winy, ale zniknęło natychmiast.
— Jak śmiesz! Twoja biedna matka…
— Nie żyje! — krzyknął Roland i zatrzasnął drzwi.
Wizjer hełmu uniósł się i wyjrzało pół tuzina Feeglów.
— Łojzicku, co za dwie stare scygi… — stwierdził Duży Jan.
— Moje ciotki — wyjaśnił posępnie Roland. — Co to jest scyga?
— Taka niby wielka stara wrona, co se siedzi gdziesik i ceka, aze ktoś umze — wyjaśnił Billy Brodacz.
— Aha, czyli już je poznaliście. — Rolandowi błysnęły oczy. — Spróbujmy jeszcze raz, dobrze? Mam wrażenie, że zaczynam chwytać, o co w tym chodzi.
Ze wszystkich części zbroi rozległy się protesty.
— Cicho! Damy chłopockowi jesce jedno szansę — zdecydował Rob Rozbój. — Na stanowiska!
Wśród brzęków i przekleństw Feeglowie rozeszli się po wnętrzu. Po chwili zbroja się wyprostowała, podniosła miecz i ruszyła na Rolanda, który słyszał dobiegające ze środka stłumione rozkazy.
Miecz zatoczył łuk, ale Roland odbił go jednym szybkim ruchem, odstąpił na bok, zamachnął się własnym mieczem i przerąbał zbroję na połowy. Brzęk rozległ się w całym zamku.
Górna część uderzyła o ścianę. Dolna zakołysała się tylko, ale stała nadal.
Po kilku sekundach ponad krawędzią żelaznych spodni wyjrzały liczne małe głowy.
— Czy coś takiego powinno się zdarzyć? — spytał Roland. — Wszyscy są… eee… cali?
Szybkie odliczenie wykazało, że istotnie nie ma żadnych połówek Feeglów, choć jest sporo siniaków, a Tępak Wullie stracił swój spog. Jednak wielu Feeglów chodziło w kółko i klepało się dłońmi w uszy — ten brzęk był naprawdę bardzo głośny.
— Niezły atak — pochwalił Rob Rozbój. — Chyba nabieras wiedzenia o walce.
— Rzeczywiście, poszło mi lepiej — zgodził się Roland z dumną miną. — Próbujemy jeszcze?
— Nie! Znacy… nie. Tak se myślę, ze na dziś już wystarcy. Roland spojrzał na małe zakratowane okienko wysoko w murze.
— Dobrze, teraz pójdę do ojca — rzekł i jego radość przygasła. — Już po obiedzie… Jeśli nie odwiedzam go codziennie, zapomina, kim jestem.
Kiedy wyszedł, Feeglowie spojrzeli po sobie.
— Chłopocek ni ma teroz łatwego życia — uznał Rob Rozbój.
— Ale musis psyznać, że idzie mu lepiej — rzekł Billy Brodacz.
— Ano, ni je z niego taki borok, jak zem myślał, ale ten mieć je dla niego dużo za cienzki. I tseba mi tygodni nauki — oświadczył Duży Jan. — Momy te tygodnie, Rob?
Rob Rozbój wzruszył ramionami.
— Kto może widzieć? Ale będzie bohaterem, choćby nie wim co. Wielko ciut wiedźma juz niedługo spotka zimistsa. Nie może z tym walcyć. Je tak, jak mówiła wiedźma wiedźm: Nie mozes walcyć z łopowieściom tak starom. Znajdzie sposób. — Złożył dłonie przy ustach. — Dalej, chłopocki, wrocamy do kopca! Psyjdziemy tu wiecorem! Może nie da sie tak łod razu zrobić bohatera.
Młodszy brat Tiffany był dostatecznie duży, by chcieć uchodzić za jeszcze większego. To niebezpieczna ambicja na pracowitej fermie — są tam konie o wielkich kopytach, wodopoje dla owiec i sto jeden innych miejsc, gdzie mała osoba może pozostać niezauważona, dopóki nie będzie za późno. Ale najbardziej ze wszystkiego lubił wodę. Kiedy nie można było go znaleźć, zwykle siedział nad rzeką i łowił ryby. Kochał rzekę, co mogło dziwić, gdyż kiedyś wyskoczył z niej wielki zielony potwór i chciał go pożreć. Jednakże Tiffany trafiła potwora w paszczę wielką żelazną patelnią. Ponieważ Wentworth jadł wtedy cukierki, jego jedyny komentarz brzmiał „Tiffy walnęła rybę, aż bangnęło”. Mimo to wyrastał na utalentowanego wędkarza. Dzisiaj po południu także łowił. Odkrył, jak zgadywać, gdzie się przyczaiły potwory. Naprawdę duże szczupaki kryły się w głębokich czarnych dołach, snując swe powolne, głodne myśli, aż przynęta Wentwortha opadała im niemal wprost do paszczy.