To było rozległe pomieszczenie bez żadnych mebli. Taką komnatę mógłby zbudować król, by zademonstrować, że stać go na marnowanie takiej przestrzeni.
Tiffany szła środkiem komnaty, jej kroki odbijały się echem. Nie, nie ma nawet krzesła. Zresztą czy byłoby wygodne, gdyby nawet jakieś znalazła?
W końcu znalazła tylko schody wiodące w górę (chyba że, naturalnie, ktoś zaczynał od szczytu). Zaprowadziły ją do kolejnej sali. Tutaj już stały jakieś meble — takie dziwne kanapy, na których powinny leżeć bogate damy, zmęczone, ale piękne. Och, stały tu również urny, bardzo wiele urn, i posągi. Posągi przedstawiały atletów i bogów, całkiem podobnych do tych z obrazków w „Mitologii” Chaffincha, zajętych starożytnymi czynnościami, takimi jak ciskanie oszczepów albo zabijanie gołymi rękami wielkich węży. Wszyscy razem nie mieli nawet skrawka odzieży, jednak mężczyźni nosili figowe liście. Ogarnięta pasją badawczą Tiffany odkryła, że nie da się ich zdjąć.
Palił się ogień. Najpierw ją zdziwiło, że polana też są z lodu. Drugie — że płomienie są niebieskie. I chłodne.
Na tym poziomie w mury wbudowano wysokie, strzeliste okna, ale zaczynały się wysoko nad podłogą i ukazywały jedynie niebo ze słońcem bladym niczym widmo pośród chmur.
Kolejne schody, tym razem szerokie i wytworne, zaprowadziły ją na następny poziom, gdzie znalazła jeszcze więcej urn, posągów i kanap. Kto mógłby tutaj mieszkać? Ktoś, kto nie potrzebuje jedzenia ani snu, to jasne. Ktoś, kto nie dba o wygodę.
— Zimistrzu!
Głos odbijał się od ściany do ściany, rozbrzmiewając „TRZU… Trzu… trzu…” aż ucichł.
A zatem kolejne schody i tym razem pojawiło się coś nowego. Na cokole, takim jak dla posągów, była korona. Unosiła się w powietrzu o kilka stóp nad podstawą, obracała się delikatnie i skrzyła od szronu. Kawałek dalej stał jeszcze jeden posąg, mniejszy niż inne. Wokół niego tańczyły i migotały zielone, niebieskie i złote światełka.
Wyglądały całkiem jak zorza osiowa, widoczna czasem zimą, jak faluje nad górami w środku świata. Niektórzy uważali, że jest żywa.
Posąg był tego samego wzrostu co Tiffany.
— Zimistrzu!
Wciąż żadnej odpowiedzi. Całkiem ładny pałac, bez kuchni, bez łóżka… On nie potrzebował snu ani jedzenia, nie potrzebował mieszkania, więc dla kogo ten pałac?
Znała już odpowiedź: Dla mnie.
Wyciągnęła dłoń, by dotknąć tańczących światełek, a one przepłynęły wzdłuż jej ręki i objęły całe ciało, tworząc suknię błyszczącą jak śnieżne pola w blasku księżyca. Tiffany była zaskoczona, potem zła. Pożałowała, że nie ma lustra, poczuła z tego powodu wyrzuty sumienia i znowu gniew. Uznała, że gdyby jednak znalazła lustro, zajrzałaby w nie tylko po to, by sprawdzić, jak bardzo jest rozzłoszczona.
Poszukała chwilę i znalazła lustro, które było jedynie ścianą lodu barwy tak ciemnej zieleni, że niemal czerni.
Rzeczywiście wyglądała na rozzłoszczoną. A także niezwykle, cudownie roziskrzoną. Otaczały ją maleńkie rozbłyski złota, zieleni i błękitu, takie jak na niebie w zimowe noce.
— Zimistrzu!
Musi ją obserwować. Może być wszędzie.
— No dobrze! Jestem! Wiesz o tym!
— Tak, wiem — odezwał się zimistrz zza jej pleców.
Tiffany odwróciła się i uderzyła go w twarz, a potem jeszcze raz, drugą ręką.
Miała wrażenie, że trafiła w skałę. Wyraźnie szybko się uczył.
— To za owce — powiedziała, potrząsając rękami, by przywrócić w nich czucie. — Jak mogłeś! Przecież wcale nie musiałeś!
Wydawał się bardziej ludzki. Albo nosił prawdziwe ubranie, albo bardzo się napracował, żeby wyglądało jak prawdziwe. Udało mu się być… no, przystojnym. I już nie zimnym, tylko chłodnym.
To bałwan, zaprotestowała Druga Myśl. Nie zapominaj o tym. Tyle że jest za sprytny, żeby mieć oczy z węgielków i nos z marchewki.
— Au! — powiedział zimistrz, jakby właśnie sobie przypomniał, że powinien.
— Żądam, żebyś mnie stąd wypuścił! — rzekła Tiffany. — Natychmiast!
Brawo, odezwała się Druga Myśl. Chcesz, żeby w efekcie chował się za rondlami na kredensie w kuchni. No tak…
— W tej chwili — odparł bardzo spokojnie zimistrz — jestem wichurą rozbijającą statki o tysiące mil stąd. Zmieniam w lód wodę w rurach w zasypanym śniegiem miasteczku. Zamrażam pot na czole konającego człowieka, zagubionego w straszliwej śnieżycy. Wpełzam bezgłośnie pod drzwi. Zwisam z rynien. Gładzę futro śpiącej w jaskini niedźwiedzicy i krążę we krwi ryb pod lodem.
— To mnie nie obchodzi! — oznajmiła Tiffany. — Nie chcę tu być! I ciebie też być nie powinno!
— Dziecko, czy pójdziesz ze mną? — zapytał zimistrz. — Nie skrzywdzę cię. Jesteś tu bezpieczna.
— Przed czym? — spytała Tiffany. A że zbyt wiele czasu w towarzystwie panny Tyk działa na sposób mówienia, nawet w chwilach napięcia, dodała jeszcze: — Od czego?
— Od śmierci — wyjaśnił zimistrz. — Tutaj nigdy nie umrzesz.
W głębi kredowej jamy Feeglowie wygrzebali więcej kredy i powstał tunel wysoki na pięć stóp i mniej więcej tak samo długi.
Przed wejściem stał Roland de Chumsfanleigh (to nie jego wina). Jego przodkowie byli rycerzami i posiedli Kredę, zabijając królów, którzy myśleli, że to oni ją posiadają. Miecze — o to wtedy chodziło przede wszystkim. Miecze i ścinanie głów. Tak w owych czasach zdobywało się ziemię. Ale potem reguły uległy zmianie i człowiek nie potrzebował już miecza, by być posiadaczem ziemi — wystarczały mu odpowiednie kawałki papieru. Ale przodkowie Rolanda nie pozbywali się mieczy, na wypadek gdyby ktoś pomyślał, że cała ta sprawa z kawałkami papieru nie jest uczciwa. Wiadomo bowiem, że nie da się wszystkich zadowolić.
Roland zawsze chciał być dobrym szermierzem i zaszokowało go odkrycie, że miecze są takie ciężkie. Przed lustrem często walczył z własnym odbiciem i prawie zawsze wygrywał. Prawdziwe miecze na to nie pozwalały. Człowiek próbował nimi machnąć, a w rezultacie to one nim machały. Uświadomił sobie, że może jednak jest stworzony raczej do kawałków papieru. Poza tym nosił okulary, co nie jest łatwe pod hełmem, zwłaszcza kiedy ktoś inny uderza w ten hełm mieczem.
Miał teraz na głowie hełm i trzymał miecz o wiele dla niego za ciężki — choć by się do tego nie przyznał. Nosił też kolczugę, w której bardzo trudno mu się chodziło. Feeglowie bardzo się starali ją dopasować, ale i tak krok zwisał mu do kolan i brzęczał śmiesznie przy każdym ruchu.
Nie jestem bohaterem, myślał Roland. Mam miecz, który mogę unieść tylko oburącz, mam tarczę, też strasznie ciężką, i mam konia z takimi firankami dookoła, którego musiałem zostawić w domu (a ciotki dostaną szału, kiedy zajrzą do salonu), ale w środku pozostałem dzieciakiem, który chętnie by się dowiedział, gdzie jest wygódka.
Ale ona uwolniła mnie od królowej elfów. Gdyby nie ona, wciąż byłbym głupim dzieckiem, a nie… no, młodym człowiekiem, który ma nadzieję, że nie jest nazbyt głupi.
Nac Mac Feeglowie wpadli do jego pokoju, przedzierając się przez burzę, która nadeszła nocą. Powiedzieli, że właśnie nadszedł czas, by został Bohaterem dla Tiffany… No to zostanie. Tego był pewien. Prawie pewien. Tyle że w tej chwili sceneria nie wyglądała tak, jak się spodziewał.
— Wis, psez kazdo grotę można tam wliźć — tłumaczył Rob Rozbój siedzący na hełmie Rolanda. — Ale tsa mieć wiedzenie o ksyłokroku. No dobra, Duży Janie, ty pirsy…