Выбрать главу

No dobrze, niech będzie.

Feeglowie rzucili się na pokład próchniejącej łodzi ze swym zwykłym entuzjazmem i okrzykami: „Łojzicku!”, „Dajom w tym rejsie co do picia?” i „No to jesteśmy tera na Styksie!!”. Roland wsiadł ostrożnie, podejrzliwie obserwując przewoźnika.

Mroczna postać szarpnęła za wielkie wiosło i odbili przy wtórze trzeszczenia łodzi, a po chwili — ku zdegustowaniu przewoźnika — także śpiewu. To znaczy mniej więcej śpiewu, w każdym możliwym rytmie i tempie, a bez żadnego szacunku dla melodii:

Piętnastu chłopa nastu na umrzyka skrzyni stu chłopa Jo-ho-ho w butelce ho-ho rum rum rum ho Pij za zdrowie pij, resztę czart pij pij uczyni…

Moglibyście się uciszyć?

Jo-ho w butelce czart uczyni rum stu chłopa Z całej załogi chłopa w butelce ho-ho-jo-ho Choć wypłynęło na skrzyni w butelce pij…

to bardzo nieodpowiednie zachowanie.

Jeden został piętnastu wypłynęło ich Jo-ho za zdrowie czterdziestu dwóch W butelce rum za zdrowie za zdrowie za zdrowie!

— Panie Rozboju… — odezwał się Roland. Łódź sunęła szarpnięciami naprzód.

— Co?

— Dlaczego siedzę obok błękitnego sera obwiązanego kawałkiem tar tanu?

— A, to Horacy — wyjaśnił Rob. — Kumpel Tępaka Wulliego. Nie zacepia cie, co?

— Nie. Ale próbuje śpiewać.

— Ano, błękitne censto sobie tak mrucom.

— Mnamnam mnam mnamnam… — podśpiewywał Horacy.

Dziób łodzi uderzył o brzeg i przewoźnik pospiesznie zszedł na ziemię. Rob Rozbój wspiął się po wystrzępionym rękawie kolczugi.

— Jak powiem słówecko — szepnął — to w nogi.

— Ale mogę zapłacić przewoźnikowi — zapewnił Roland. — Mam pieniądze.

— Co? — zdumiał się Feegle, jakby była to idea dziwaczna i niebezpieczna.

— Mam pieniądze — powtórzył Roland. — Pokonanie Rzeki Umarłych kosztuje dwa pensy. To stara tradycja. Dwa pensy, które kładzie się na powiekach zmarłego. Żeby mógł zapłacić za przeprawę.

— Ale sprytny chłopecek z ciebie, ni ma co — stwierdził Rob, kiedy Roland upuścił dwa pensy na kościstą dłoń przewoźnika. — A ześ nie pomyślał, coby wzionść etery?

— Książka mówi, że umarli biorą po dwa.

— Ano, może i dwa. Ale to dlatego, ze umarli potem nie chcom wracać!

Roland obejrzał się na ciemny nurt rzeki. Pomarańczowe błyski gromadziły się tłumnie na brzegu, który niedawno opuścili.

— Panie Rozboju, byłem kiedyś więźniem królowej krainy elfów.

— Ano, wim.

— Rok minął w tym świecie, ale tam wydawało się, że tylko kilka dni… tyle że tygodnie ciągnęły się jak stulecia. Było tak… tępo, że po jakimś czasie niczego nie mogłem już sobie przypomnieć. Ani mojego imienia, ani ciepła prawdziwego słońca, ani smaku prawdziwego jedzenia.

— Ano, to tez wimy. Żeśmy pomogali cie ratować. Nigdy zes nie podzienkował, ale ze trochę ci wtedy rozum odebrało, to ni mamy ci za złe.

— Proszę więc pozwolić, panie Rozboju, że podziękuję teraz.

— Ni ma o cym gadać. Zawse chentnie pomagamy.

— Ona trzymała takie stwory, które karmiły człowieka złudzeniami, aż umierał z głodu. Chciały odebrać komuś to, kim jest. Nienawidzę ich. Chcę je zabić, panie Rozboju. Kiedy coś zabiera człowiekowi wspomnienia, zabiera osobę. Wszystko, czym była.

— Pikny zamiar, ni ma co — przyznał Rob. — Ale wis, mamy tu ciut robótkę do załatwienia. Oż, łojzicku… Tak bywa, jak nikt o syćko nie dba i psyłazom upiory.

Na drodze leżał duży stos kości. Z całą pewnością były to kości zwierzęce, a za dodatkową wskazówkę służyły przegniłe obroże i kawałki zardzewiałego łańcucha.

— Trzy wielkie psy? — spytał Roland.

— Jeden bardzo duży pies z tsema głowami — odparł Rob Rozbój. — Bardzo popularna w Zaświatach rasa. Może raz — dwa psegryźć ci gardło. Tsy razy — dodał z satysfakcją. — Ale starcy położyć tsy psie chrupki na ziemi, a bidok będzie sie sarpał i skamlał cały dzionek. — Kopnął kości. — Ech, były casy, ze takie miejsca miały jakisik charakter. I pats, co łone tutaj porobiły.

Kawałek dalej siedział stwór, prawdopodobnie demon. Miał straszliwe oblicze i tak wiele kłów, że niektóre musiały służyć tylko na pokaz. Miał też skrzydła, ale nie zdołałyby go unieść w powietrze. Znalazł odłamek lustra, zaglądał w nie co kilka sekund i dygotał.

— Panie Rozboju — rzekł Roland. — Czy jest tu, na dole, cokolwiek, co mógłby zabić mój miecz?

— A ni. Nie zabić. Nie upiory. Niejako takie. To nie je magicny miec, rozumis.

— No to po co go wlokę ze sobą?

— Bo ześ je Bohaterem. Cy kto kiedy słysał o Bohateze bez mieca?

Roland wydobył miecz z pochwy — ciężki, wcale niepodobny do tej lekkiej, szybkiej, srebrzystej klingi, którą sobie wyobrażał przed lustrem. Bardziej przypominał metalową pałkę z ostrzem.

Chwycił go oburącz i cisnął na środek powolnego, ciemnego nurtu.

Na moment przed uderzeniem o wodę spośród fal wysunęła się biała ręka i pochwyciła miecz. Machnęła nim kilka razy i zniknęła pod powierzchnią.

— Czy coś takiego powinno się zdarzyć? — zapytał ze zdziwieniem Roland.

— Zeby cłek wyzucił miec?! — wrzasnął Rob. — Ni! Nie powinien — ześ zucać dobrego mieca do pijałki!

— Chodziło mi o tę rękę — wyjaśnił Roland. — Przed chwilą…

— A, łone… Casem sie pojawiajom — rzekł Rob lekceważąco, jakby rzeczni podwodni żonglerzy mieczami byli czymś całkiem zwyczajnym. — Ale terozki ni mas juz żadnej broni!

— Mówił pan, że miecz nie zrani upiora!

— Ano, ino ze chodzi tu o wrażenie, jasne? — Rob pomaszerował dalej.

— Ale przecież nie mając miecza, jestem bardziej bohaterski, prawda?

Reszta Feeglów ruszyła za nimi.

— Technicnie, fakt — przyznał Rob Rozbój niechętnie. — Ale tez może bardziej martwy.

— Poza tym mam Plan — oznajmił Roland.

— Mas Plan? — upewnił się Rob.

— Tak. Znaczy: ano.

— Zapisany?

— Dopiero co go wymy… — Roland urwał.

Ulotne cienie rozstąpiły się, odsłaniając wielką grotę. Pośrodku, wokół czegoś, co wyglądało na kamienny blok, jarzyło się złociste światło. Na kamieniu leżała niewysoka postać.

— Tośmy dosli — stwierdził Rob. — Nie było tak źle, co?

Roland mrugnął. Setki upiorów otaczały blok, ale w pewnej odległości, jakby wołałby nie podchodzić za blisko.

— Widzę… że ktoś tam leży — powiedział.

— To je sama Lato. Ale musimy być chytsy w tej robocie.

— Chytrzy?

— No, tacy… ostrożni — wyjaśnił Rob. — Boginie bywajom nerwowe. Bardzo dbajom o wizerunek.

— A nie jest tak, że po prostu, no… łapiemy ją i uciekamy?

— Ano, w końcu na to wyjdzie. Ale ty, chłopecku, bedzies tym, co jom ma pocałować. Das rade?

Roland był nieco wstrząśnięty, ale odpowiedział:

— Tak, tego… oczywiście.

— Damy tego łocekujom, wis…

— A potem uciekamy? — upewnił się Roland.

— Ano, bo wtedy pewno upiory spróbujom nas zatsymać, cobyśmy nie uciekli. Nie lubiom, jak ktosik stąd wychodzi. No dobra, chłopecku, rusaj.

Mam Plan, myślał Roland, podchodząc do kamiennego bloku. I na nim się skoncentruję. Nie myślę o tym, że idę przez tłum gry — zmołowatych potworów, które co prawda są tutaj tylko wtedy, kiedy mrugam, ale oczy zaczynają mi już łzawić. To, co mam w głowie, dla nich jest realne, tak?