Выбрать главу

Przyświadczyłam, że istotnie. Nie był i nie pił. Przyjaciółka znała niektóre szczegóły.

– Podobno był z kimś na kolacji, coś tam pili, a potem się okazało, że za dużo, nie wiem skąd denaturat, w restauracji im przecież nie dali, pogotowie przyjechało, no i do widzenia. Wątroba nie wytrzymała.

– A z kim był?

– Nie wiadomo. Nikt znajomy nic nie wie. Słuchaj, czy to możliwe, żeby go ktoś otruł?

Zastanowiłam się.

– Owszem, możliwe – odparłam po krótkiej chwili namysłu. – Sama byłabym chętnie w jakimś momencie go otruła. Nie zamierzam się w to wdawać.

– Czy nie powinnaś komuś powiedzieć…?

– Gdybym miała coś konkretnego do powiedzenia, pewnie bym to zrobiła. Ale to, co mam, to są wnioski natury przeważnie intymnej. Nie ma mnie w tej całej imprezie.

Na tym stanęło. Wnioski zachowałam dla siebie. Po czym przeniosłam się z deszczu pod rynnę.

* * *

Oczywistą jest rzeczą, że utratę jednego mężczyzny zrekompensować może wyłącznie drugi mężczyzna. Tak mi się przynajmniej w owym czasie wydawało, nie wiedziałam bowiem, że do tych celów nada się każda namiętność.

Kiedy zatem w sześć lat później ponownie stanęłam na wydmie przy porcie w Krynicy Morskiej, przy moim boku znajdował się cud urody i całej reszty. Wymarzony w bezsenne noce, od słodkiego pieska całkowicie odmienny.

Nie dość, że był nader piękny, to jeszcze o bursztynie wiedział bardzo dużo, bez porównania więcej niż ja. Wiedział, gdzie najczęściej morze go podsuwa i wyrzuca, wiedział dlaczego, znał proces szlifowania i nawet sam umiał z niego coś zrobić. Fakt. Widziałam na własne oczy. Ponadto był opiekuńczy, samowystarczalny, nie żerował na mnie i umiał naprawić kran. Przywlokłam go na Mierzeję, bo mnie do tego bursztynu znienacka zassało. Do Piasków. O port w Krynicy Morskiej zahaczyliśmy tylko po drodze.

I już po kilku dniach zaczęło mi coś przychodzić do głowy, starszej niż sześć lat temu i możliwe, że nawet nieco mądrzejszej, chociaż w tej kwestii miałam liczne wątpliwości. Ruszyło to przerażające coś na plaży.

Nie byliśmy małżeństwem. Do małżeństwa, po słodkim piesku, zraziłam się radykalnie i dotrzymywałam przysięgi. To całe zawracanie głowy z rozwodami było nie do wytrzymania i zabierało potworną ilość czasu, ponadto w tamtych czasach małżeństwo nie miało prawa do dwóch mieszkań i co, na litość boską, mielibyśmy z tym fantem zrobić, stracić jego czy moje, czy wdać się w upiorną imprezę, określaną mianem zamiany mieszkań…? To już chyba lepsze trzęsienie ziemi. A jeszcze lepsze: dać sobie spokój z urzędowymi papierami. No i fajnie. Ale połowiczny konkubinat też miał swoje mankamenty.

Wszystkie nasze rzeczy znajdowały się w dwóch różnych domach, wprawdzie blisko siebie, ale jednak jakoś tam, automatycznie i naturalnie, rozdzielone. Co moje, to moje, a co jego, to jego, chociaż wzajemne obdarowywanie się nimi nie napotykało trudności. Przez całe cztery lata nie przeszkadzało mi to w najmniejszym stopniu, wręcz nie dostrzegałam istniejącego stanu rzeczy, mimo iż bywanie u niego było mi właściwie niedostępne, piąte piętro bez windy w budownictwie, które jeszcze szanowało ludzki wzrost. Nigdy nie mogłam swobodnie chodzić po schodach, dusiłam się tak jak w górach, równie dobrze mógłby mieszkać na Giewoncie albo w skarbcu Narodowego Banku Polskiego. Czy tam Pekao SA, wszystko jedno.

I teraz nagle, chyba już od drugiego dnia, coś się we mnie zmieniło. Opadła mnie rozszalała zachłanność bursztynowa, chciałam ten bursztyn SAMA znaleźć, dla SIEBIE, mieć we własnym domu! Zorientowałam się, że wcale nie chcę błąkać się po plaży razem z nim, wolę oddzielnie. Ty pójdziesz górą, a ja doliną, ty na zachód, ja na wschód, albo odwrotnie…

W kwestii stron świata innych możliwości nie było.

Kochać, to ja go chyba tak naprawdę nie kochałam, ale zależało mi na nim straszliwie. Na jego wady, już widoczne, starannie zamykałam oczy. Chciałam go mieć. Chciałam być przy nim, mieć go przy sobie, patrzeć na niego, dotykać go, czuć się przy nim bezpieczna, coś znaczyć dla niego… On się mną opiekuje, a ja mogę się pławić w błogości przy jego boku…

On był chyba troszeczkę innego zdania…

Cała nasza akcja bursztynowa, dla której specjalnie tu przyjechaliśmy, nabrała rumieńców, kiedy narazili mi się ciężko geologowie. Tak się o nich mówiło, aczkolwiek naukowcy to nie byli z pewnością. Raczej pracownicy fizyczni, wykwalifikowani. Robiono jakieś wiercenia na całej Mierzei, w owym momencie stanowisko mieli kawałek za portem, z pół kilometra w kierunku granicy, dojazd do nich wiódł od strony lądu i było przejście na plażę przez wydmy. Wiercili już od trzech lat, co roku przenosząc cały sprzęt gdzie indziej, i o takich rzeczach jak ryby i bursztyn nabrali niezłego pojęcia. Tak się jakoś złożyło, że kilka sezonów było wtedy bursztynowych, morze dość często podsuwało śmieci, drobne okruchy same wylatywały na mokry piasek. Ślepa komenda mogła się wzbogacić.

Wciąż jeszcze tyle o bursztynie wiedziałam, co kot napłakał. Doświadczenia sprzed sześciu lat, przebite innymi emocjami, umknęły mi z pamięci. Śmieci uparcie do mnie nie przemawiały, nie umiałam wypatrzeć przezroczystej bryłki w wodzie, nie kojarzyłam chłamu w morzu z chłamem na plaży, nie rozróżniałam rodzajów śmietnika i pojęcia nie miałam, co sprawia, że przechodząc ten sam odcinek brzegu szósty raz, widzę nowe bursztynki. Lęgną się jak grzyby czy co…?

– Fakt, że w tym kraju morze rzuca człowiekowi bursztyn pod nogi, prawie godzi mnie z ustrojem – powiedziałam kiedyś smętnie przy takiej okazji.

Czwartego chyba dnia pozbyłam się swojego wymarzeńca, nakłoniwszy go do spaceru ku zachodowi, podczas gdy sama poszłam ku granicy, na wschód. Trafiłam na piękny, czarny, długi zwał i jęłam go przemierzać tam i z powrotem, zbierając morskie podarunki. Plaża, ogólnie biorąc, wyglądała różnie, to płaski placek, to mała skarpka, to jakby zatoczki i półwyspy, to płytkie łachy połączone z brzegiem, to znów długie zakola, kończące się malutką ostrogą. Fala była niewielka, ledwo dwa paski piany, wylewało się na półtora metra, a chwilami nawet mniej. Zupa, nie morze.

W jednym miejscu, akurat w środku urodzajnego waha, morze utworzyło śmieszny dołek, dość głęboki, w którym wirowała zaśmiecona woda. Tam właśnie spotykałam najpiękniejszą zdobycz. Za każdym obrotem stałam przez chwilę, tęsknie patrząc, czy nie wyleci coś większego, znów szłam do końca wału, wracałam, stałam przez chwilę, ruszałam w drugą stronę, wracałam i tak w kółko.

Godziny były późne popołudniowe, dochodziło wpół do piątej i geologowie zakończyli pracę, co mi w ogóle nie przyszło do głowy. Za kolejnym obrotem z zachodu na wschód spojrzałam przed siebie i z nader niemiłym piknięciem w sercu stwierdziłam, że mam konkurencję. Dwóch wyleciało zza wydm i dopadło owego dołka w środku wału. Szłam ku nim wolno, ciężko urażona, bo przy bursztynie nikt nie pragnie towarzystwa, przyglądałam się im i czułam coraz większe, zdecydowanie głupkowate zaciekawienie. Kretynka zupełna. Kotłowali się przy tym dołku. Dziko przejęci, klękali nad nim, sięgali ręką, usiłowali wchodzić nogami, woda przelewała się im przez wierzch gumiaków, wyraźnie polowali na coś, jak na pstrąga w potoku. Zainteresowałam się i nagle dotarło do mnie, że coś tam widzą. Bursztyn chyba? Może nawet duży…? Och, łobuzy i dranie, potrzebni tu jak dziura w moście, ten bursztyn za chwilę morze by mi wyrzuciło, a teraz co…?

Zbliżyłam się, przestałam udawać, że nic mnie nie obchodzą, obchodzili jak cholera, zatrzymałam się i przyjrzałam porządnie. Oczywiście, tam był bursztyn! Nareszcie, po raz pierwszy, w wirującej, kłębiącej się, chlupoczącej wodzie dostrzegłam kawałki, wymarzone i upragnione, o wiele większe niż te na brzegu, a wśród nich istną kobyłę, co najmniej ze trzy deka, bryła niczym pół pięści! Tę bryłę właśnie usiłowali złapać. W przeciwieństwie do mnie zobaczyli ją od razu i opętała ich zachłanność. Mnie również, ale nie mogłam przecież odepchnąć ich stamtąd przemocą, chociaż ochotę na to miałam wielką.

Nie lubiłam ich z całej siły, co nie robiło na nich najmniejszego wrażenia. Wysiłki czynili równie potężne, jak bezskuteczne, mokrzy już byli kompletnie, a działo się to przecież w marcu. Marcowa aura kąpielom nie sprzyja. Nie stałam im nad głową bez przerwy, jakieś szczątki honoru jeszcze się we mnie kołatały, znów się zaczęłam przechadzać, tyle że w mniejszym zakresie, nie tak całkiem do końca wału. Ciężko mi było oderwać od nich oko.

Jeden wreszcie poderwał się i popędził do przejścia przez wydmy, drugi został na moje nieszczęście, klęczał nad dziurą, chciwie wpatrzony w jej zawartość, od czasu do czasu sięgał ręką, jak kot łowiący ryby, chwilami zaś oglądał się i zbierał te małe kawałki, wyrzucane na brzeg. Dzięki czemu nawet i te kawałki już dla mnie przepadły. Chyba nigdy w życiu do nikogo nie żywiłam tak intensywnej nieżyczliwości, jak do tych przeklętych geologów.

Wrócił tamten pierwszy i przyniósł ze sobą dziurawe wiaderko na sznurku oraz olbrzymią łyżkę wazową. Nie łyżkę, łychę. Podobnego rozmiaru łychy wazowe ujrzałam w ćwierć wieku później, w londyńskim skarbcu, z tym że londyńskie były ze złota. Nie wiem, co by mi się w owym momencie wydało cenniejsze, te ze złota, czy ta z jakiegoś żelastwa. Chyba jednak, mając wybór, chwyciłabym tę, bo tamte ze złota były za ciężkie. Dużo mnie obchodziło złoto w obliczu bursztynowej bryły…

I źle bym uczyniła, bo łycha nie zdała egzaminu, okazała się do bani, udawało się nią zaczerpnąć wody i tyle. Geologowie zaczęli operować dziurawym wiaderkiem, też przyrządem nie najdoskonalszym. W końcu jeden z nich nie wytrzymał, z determinacją zdjął buty i spodnie, w gaciach wlazł do dołka, zanurzył całe ramiona, dłonią zatykając dno wiadra, i wyrwał na brzeg wielki kłąb śmieci. A razem z nimi upragnioną bryłę.

Tak byli nią obaj przejęci, że ten z wody wcale się od razu nie ubierał, tylko w upojeniu oglądał zdobycz. Dopiero kiedy przemarzł doszczętnie, chwycił spodnie, skarpetki i buty, po czym obaj, szczęśliwi niebotycznie, odbiegli do swojego obozu, pozostawiając na plaży jednostkę wściekłą, do wypęku przepełnioną zawiścią, oburzoną, rozgoryczoną i znacznie mądrzejszą niż przedtem.

Nareszcie zrozumiałam sens śmieci. Nie do pojęcia, że nie wcześniej!