– Jak daleko zapuszczacie się na polowania? – zapytał Laurent. Ot, pytanie kolegi z innego kółka łowieckiego.
– Trzymamy się gór Olympic, tylko czasami odwiedzamy Nadbrzeżne. Osiedliliśmy się na stałe tu niedaleko. Znamy jeszcze jedną rodzinę, mieszkają na północ stąd, koło Denali *.
Laurent odchylił się nieco na piętach.
– Na stałe? – spytał szczerze zdumiony. – Jak wam się to udało?
– To długa historia – odparł Carlisle. – Zapraszam do nas, do domu, tam będziemy mogli rozsiąść się wygodnie i porozmawiać.
Na dźwięk słowa „dom” James i Victoria wymienili zdziwione spojrzenia. Laurent lepiej się kontrolował.
– Brzmi to zachęcająco. – Wydawał się naprawdę uradowany. – Pięknie dziękujemy za zaproszenie. Polowaliśmy całą drogę z Ontario i od dłuższego czasu nic mieliśmy okazji doprowadzić się do porządku. – Zmierzył wzrokiem schludnie odzianego doktora.
– Mam nadzieję, że się nie obruszycie, jeśli poprosimy was, abyście powstrzymali się od polowań w najbliższej okolicy. Sami rozumiecie, nie możemy manifestować swej obecności.
– Nie ma sprawy. – Laurent skinął głową. – Nie mamy zamiaru naruszać waszego terytorium. Poza tym najedliśmy się do syta pod Seattle – dodał z uśmiechem. Ciarki mi przeszły po plecach.
– Jeśli chcecie podbiec z nami, wskażemy wam drogę. Emmett, Alice, zabierzcie się z Edwardem i Bella jeepem – dodał jak gdyby nigdy nic, choć tak naprawdę był to rozkaz, mający zapewnić mi maksymalne bezpieczeństwo.
Kiedy mówił, trzy rzeczy wydarzyły się błyskawicznie jedna po drugiej. Silniejszy podmuch wiatru zmierzwił mi włosy, Edward zamarł, a James odwrócił raptownie głowę i wbił we mnie wzrok. Jego nozdrza pulsowały. Przysiadł gotowy do skoku.
Wszyscy znieruchomieli. Edward przybrał podobną pozycję, obnażając zęby, a z głębi jego gardła dobył się zwierzęcy charkot, niemający nic wspólnego z wesołym warknięciem, którym postraszył mnie w żartach rano. Był to najbardziej przerażający odgłos, jaki dane mi było kiedykolwiek usłyszeć. Od czubka głowy po podeszwy stóp wstrząsnął mną zimny dreszcz.
– A to co ma być? – Laurent nie krył zadziwienia. Jamek i Edward trwali w swoich pełnych agresji pozach, nie zwracając na nikogo uwagi. Gdy obcy wampir zamarkował wyskok w lewo, Edward natychmiast przesunął się w odpowiednią stronę.
– Ona jest z nami – oświadczył Carlisle stanowczym tonem. Zwracał się do Jamesa. Laurent najwyraźniej miał mniej wyczulony zmysł powonienia, ale i on zorientował się już, o co chodzi.
– Przynieśliście przekąskę? – spytał z niedowierzaniem, odruchowo robiąc krok do przodu.
Edward zawarczał ostrzegawczo, jeszcze bardziej dziko. Jego górna warga drżała podwinięta nad połyskującymi złowrogo zębami. Laurent się cofnął.
– Powiedziałem już, ona jest z nami – powtórzył dobitnie Carlisle głosem nieznoszącym sprzeciwu.
– Ależ to człowiek! – zaprotestował Laurent. Nie wymówił tego ostatniego słowa z obrzydzeniem, po prostu czegoś takiego nie spodziewał.
– Zgadza się – powiedział wpatrzony w Jamesa Emmett. Zwracając uwagę na swoją osobę, chciał zapewne przypomnieć - kto w razie czego ma przewagę, i to nie tylko liczebną. James wyprostował się powoli, nie spuszczał jednak ze mnie wzroku, a jego nozdrza pozostały rozszerzone.
– Cóż, widzę, że nie wiemy o sobie paru rzeczy – stwierdził Laurent z udawaną swobodą, starając się rozładować napięcie.
– W rzeczy samej – przyznał Cariisle chłodno.
– Ale nadal jesteśmy gotowi przyjąć wasze zaproszenie. – Zerkał nerwowo to na Carlisle'a, to na mnie. – Rzecz jasna, waszej ludzkiej dziewczynie włos z głowy nie spadnie. Jak już mówiłem, nie mamy zamiaru polować na waszym terytorium.
Wzburzony James spojrzał na kompana z niedowierzaniem, a potem zerknął na Victorię, która skakała wciąż oczami od twarzy do twarzy.
Przez chwilę Cariisle przyglądał się przywódcy grupy w milczeniu.
– Wskażemy wam drogę – przemówił w końcu. – Jasper, Rosalie, Esme? – Wywołane podeszły do Jaspera. Stanęli ramię w ramię, zasłaniając mnie przed gośćmi. Alice błyskawicznie znalazła się u mojego boku, Emmett zaś odłączył się od doktora i podszedł do nas niespiesznym krokiem, cały czas mając oko na poczynania Jamesa.
– Chodźmy, Bello – powiedział cicho Edward. Był w bardzo ponurym nastroju.
Przez ostatnie kilka minut siedziałam jak przygwożdżona sparaliżowana strachem. Edward musiał schwycić mnie w łokciu i pociągnąć mocno, żeby wyrwać mnie z otępienia. Alice i Emmett osłaniali tyły. Powlokłam się niezdarnie ku drzewom, nadal oszołomiona. Być może pozostali opuścili już polanę, ale nic nie słyszałam. Wyczułam tylko, że idącego obok mnie Edwarda irytuje wymuszone moimi możliwościami ślimacze tempo.
Zaraz po wejściu do lasu, nawet na moment nie zwalniając, wziął mnie na barana i natychmiast nabrał prędkości. Uczepiłam się go kurczowo. Alice i Emmett pędzili tuż za nami. Głowę trzymałam nisko, ale moje szeroko otwarte ze strachu oczu nic chciały się zamknąć. Las tonął w mroku, zapadał już zmierzch. Musieliśmy przypominać przemykające się ostępami zjawy. Edward, zwykle tak podekscytowany wampirzym tempem, tym razem kipiał gniewem, co pozwalało mu biec jeszcze szybciej. Nawet ze mną na plecach nie dawał się prześcignąć pozostałym.
Ani się obejrzałam, a już byliśmy przy aucie. Edward cisnął mnie bezceremonialnie na tylne siedzenie i w mgnieniu oka zasiadł za kierownicą.
– Przypnij ją – rozkazał Emmettowi, który wślizgnął się za mną do jeepa. Alice zdążyła już zająć swoje miejsce, a Edward od palić silnik. Burczał coś pod nosem, ale wyrzucał z siebie słowa w takim tempie, że nie byłam w stanie nic wychwycić. Brzmiało to w każdym razie jak stek wulgaryzmów.
Wyboje jeszcze bardziej dawały mi się teraz we znaki, a otaczające nas ciemności tylko pogłębiały moje przerażenie. Emmett i Alice wyglądali zasępieni przez boczne szyby.
Wyjechawszy na główną drogę, znacznie przyspieszyliśmy. Zorientowałam się, że zmierzamy na południe, w przeciwnym kierunku niż Forks.
– Dokąd jedziemy? – spytałam zaniepokojona.
Nikt mi nie odpowiedział. Nikt nawet na mnie nie spojrzał.
– Edward, do cholery! Dokąd mnie wywozicie?
– Nie możesz tu zostać. Musimy cię odstawić jak najdalej stąd. Jak najprędzej. – Nie odrywał wzroku od szosy. Według prędkościomierza jechał sto siedemdziesiąt kilometrów na godzinę.
– Zawracaj, kretynie! Odwieź mnie do domu! – Próbowałam zerwać krępujące mnie pasy.
– Emmett – rzucił Edward tonem brutalnego gangstera.
Siłacz posłusznie unieruchomił moje dłonie swoim żelaznym uściskiem.
– Nie! Edward! Nie możesz mi tego zrobić!
– Nie mam wyboru, Bello. A teraz ucisz się, proszę.
– Nie mam zamiaru! Charlie powiadomi FBI! Prześwietlą całą waszą rodzinę, Carlisle'a i Esme! Będą musieli wyjechać, ukrywać się bez końca!
– Uspokój się, Bello! – Wionęło od niego chłodem. – Już to przerabialiśmy.
– Ale nie z mojego powodu! Nie pozwolę ci ich narażać z mojego powodu! – Rzucałam się i wyrywałam ile sił – na próżno.
Wtedy po raz pierwszy odezwała się Alice:
– Edwardzie, zatrzymaj się, proszę.
– Nic nie rozumiesz – zagrzmiał z rozpaczą. Przez sekundę myślałam, że ogłuchnę. Nigdy jeszcze nie słyszałam, żeby ktoś tak głośno krzyczał – w zamkniętej przestrzeni jeepa było to nie do zniesienia. Edward miał już na liczniku prawie sto osiemdziesiąt. – To tropiciel, Alice, nie widziałaś? To tropiciel!
Poczułam, że siedzący obok mnie Emmett cały zesztywniał. Zachodziłam w głowę, czemu akurat słowo „tropiciel” tak bardzo ich przeraża. Chciałam się tego dowiedzieć, ale nie miałam szansy się odezwać.