Выбрать главу

Nieustannie napotykali resztki zwalonych domów, przewrócone ceglane kominy, rozwalone podmurówki, włazy do zawalonych piwnic, wreszcie zarosłe jeżynami cmentarze. Kiedyś musieli mieszkać tu ludzie.

– Kiedyś mieszkali tu ludzie – podjęła myśl Virma. – Była to gęsto zamieszkana dolina. Na stokach żyli pasterze, wypalali tam pastwiska. Nad rzeką rozciągały się sady i pola uprawne. Było tu prymitywnie, ale dość zamożnie. Piwo, gruszecznik, kołacze z mielonego bobu nadziewane baraniną z jabłkami.

– To wszystko zniszczył Cesarz?

– Nie. My.

Było cicho i ciepło. Jakiś wcześnie rozbudzony świerszcz skoczył przed koniem Virmy. Wałach przestraszył się, szarpnął, kobieta uspokoiła go delikatnym dotykiem ręki. Koń słuchał się jej. Lubił ją. Może nawet kochał.

– Nie wyobrażasz sobie tego entuzjazmu – mówiła Virma. – Tej całej… krzątaniny. Wszystkim świeciły się oczy. „Oni zaraz będą”. „To już za miesiąc”. Czekaliśmy na powstanie ludzi, na powstanie naszych dzieci. Wreszcie ich zobaczyliśmy… Wydali się nam trochę ociężali. Ale nic, to przecież nasze dzieci. Byli jak dzieci. O wszystko pytali. I wszystko niszczyli. Z początku nieśmiało, dopóki każdy miał przy sobie swojego elfa-wychowawcę. Dopóki jeden z nich nie zamordował swojego wychowawcy.

Było cicho i ciepło. Brzęczały pszczoły. Na tych zdziczałych terenach musiała być cała masa dzikich pszczół. Masa dzikich barci. Masa dzikich niedźwiedzi.

– Ale kiedy to się stało, nie było rozpaczy. Nie było wielkiej rozpaczy. Wielka rozpacz była wcześniej. Kiedy po pierwszych sześćdziesięciu latach okazało się, że oni umierają. Umierają sami z siebie. Chcieliśmy złapać, schwytać Mistrza, naszego Mistrza, żeby go zapytać, dlaczego tak ich stworzył. Ale Mistrz zniknął, zniknął na bardzo długo. Kiedy doszło do pierwszego morderstwa, niektóre elfy nawet mówiły, że oni mają prawo nas mordować. Dając im życie, skazaliśmy ich na śmierć.

Było cicho i ciepło. Dojechali do ruin większej budowli, stojącej pomiędzy dwoma ogromnymi, zarośniętymi jabłoniami.

– Kiedy tylko odkryliśmy, jaki jest ludzki los… Wielu się zabiło. Całe jedno miasto popełniło samobójstwo. Prawie całe.

– Dlaczego?

Znowu zobaczył to w jej oczach. Rozczarowanie i żal.

– Nie rozumiesz? Niektórzy zrobili to z żalu po śmierci Dzieci. Inni, bo rozumieli, że ten, kto skazał jakąkolwiek istotę na śmiertelne życie, sam nie ma prawa żyć. Wszyscy zrobili to z przerażenia. Wiedzieli, że przez całe wieczne życie będą wiecznie myśleć tylko o śmierci.

Virma zsiadła z konia.

– Ci, co uciekli za morze, mieli nadzieję, że ich to ominie, że zapomną o istnieniu ludzi. Elfy łatwo zapominają, nie myślą o przeszłości. Nie myślisz o przeszłości, kiedy masz nieskończoną przyszłość przed sobą. Dlatego byli przekonani, że tam, na Śnieżnej Równinie, poczują się jak w dawnych czasach, przed powstaniem ludzi. Niestety, pewne rzeczy zostały w nich na zawsze.

– Skąd wiesz?

– Wiem także, co ty myślisz. Jestem z nimi w ciągłym kontakcie.

– To dlaczego tam nie uciekłaś później?

– Dla ciebie.

– A czemu mnie nie wykradłaś wtedy? Na samym początku? Kiedy tylko aresztowali ojca?

Virma spojrzała na Hengista i ten natychmiast pożałował pytania. Jej twarz zalała się łzami.

– Patrz – powiedziała. – I zapamiętaj to, co widzisz! To jest płacz elfa. Nie zobaczysz tego często. Zabrano mi ciebie. Ci, którzy aresztowali twojego ojca, zabrali cię też do ratusza i oddali władzom miejskim. Nie pozwolono mi ciebie wykraść. Nawet nie pozwolono spróbować.

– Kto?

– Nasi. Elfy. Bali się, że wpadnę i wydam kryjówkę na torturach. Nie mogliśmy narażać siedemnastu elfów dla jednego. Nawet dla dziecka.

– Gówno prawda! Mogliście im zaśpiewać to, co śpiewałaś w Killach!

– Nie mogliśmy. Cesarz wysłał Głuchych do miasta.

– Głuchych?

– Tak. Jak myślisz, dlaczego Cesarz okalecza ludzi? Dlaczego wyłupia im jedno oko i każe tak żyć? Zawsze ma jakiś cel. Specjalnie stworzył Głuchych Wojowników do walki z elfami. Nie mogliśmy cię wtedy uratować.

Hengist ukrył westchnienie, jak tylko umiał. Spojrzał na ruiny.

– A dlaczego wy… wyeliminowaliście wszystkich mieszkańców tej doliny?

– To się stało względnie niedawno. – Virma zaczęła przywiązywać konia do drzewa. – Część elfów postanowiła po prostu wybić ludzi po to, żeby nieszczęsna rasa nie mnożyła coraz to nowych, skazanych na śmierć istnień. Zdążyli zamordować tylko mieszkańców tej doliny, zanim sami zostali zabici przez ludzi. Ludzi nie da się wybić, jest ich za dużo, nie mówiąc już o tym, że zabijanie, wojenne zabijanie, jest zawsze okrutne. Zamiast ich zabijać, trzeba odwrócić cały proces ich powstania. Mistrz, zanim zniknął, zapisał ten proces na obrazie, który namalował. Ale siłą rzeczy ten obraz stał się obiektem czci wśród ludzi. Wykradli go i skopiowali w tysiącach egzemplarzy, a już każda z tych najwcześniejszych wersji była niedokładna, spaczona. Wymazali nas z obrazu. Szybko zapomnieli, że to my, elfy, jesteśmy tymi samymi istotami, które ich stworzyły. Zachowali przekazy o tych dobrotliwych bytach, ale nie chcieli już wierzyć, że to my nimi byliśmy. Ciągle poszukiwali Ukrytych Stworzycieli, nie podejrzewając, że to przecież my. Oni nas… nienawidzili, nawet nie wiedząc dlaczego. Nieważne. Ważne, że obraz w pierwotnej wersji zaginął. Istnieje też zapis w formie melodii, ale on działa jednostkowo – rozpadają się tylko ci ludzie, którzy go słyszą.

– To było to zaklęcie, które śpiewałaś w Killach?

– Tak. Słowa nie są ważne, liczy się melodia. Niestety, trudno ją wyśpiewać, kiedy leci się z konia na ziemię i kiedy Nihong zatyka ci usta ręką. Nie mówiąc już o kneblu.

Oba konie były już uwiązane. Siedzieli na trawie pod jedną ze zdziczałych jabłoni.

– Dlaczego tu się zatrzymaliśmy?

– Bo tutaj kiedyś była oberża – powiedziała Virma, wskazując na ruiny domostwa. – Piwnica pozostała nienaruszona. Można się w niej przespać. A także skorzystać z zapasów wina, które przez ten wiek czy dwa mogło już nieźle wyszlachetnieć. Zostawiliśmy je na trochę.

– Na trochę?

– Na trochę. I nie sądzę, żeby przez ten czas ktoś je odnalazł. Ludzie boją się tej okolicy. Mówią, że tu grasują elfy.

– Chcesz pić?

– Tak. Dzisiaj chcę pić. Dzisiaj będziemy obchodzić bardzo spóźnione święto, synku. Święto, które powinniśmy obejść jakieś dwadzieścia lat temu, jeśli nie więcej. Przestanę do ciebie mówić „synku”. Nasze święto równowieku.

Kapitan Tuulilainen nie wiedział, co to znaczy Śmierć Możliwa. Wiedział tylko, że będzie straszna jak każda śmierć.

Po tym, jak dobroduszny aktor Barnaro ogłosił wyrok, kapitan Tuulilainen zachwiał się i przewrócił na podłogę.

Nie z wrażenia. A w każdym razie nie tylko. Po prostu strażnik zwyczajowo uderzył go pałką w głowę.

Kapitan ocknął się obolały, ale coś przyjemnie go wachlowało.

Był nagi, leżał na podłodze małej celki o jaskraworóżowych ścianach. Nie było żadnych sprzętów, niczego. Jęcząc, kapitan dźwignął się na zdrętwiałych ramionach, i podpełznął w stronę orzeźwiającego powiewu.

Przyjemny powiew dobiegał od drzwi. Drzwi celi były otwarte. Ale tylko ktoś, kto byłby jeszcze bardziej zamroczony niż kapitan, mógłby próbować przez nie wyjść.

Bo w otwartych drzwiach nieustannie wirowało wielkie, szerokie, stalowe ostrze. Za nim było widać następne i następne. Nie wiadomo, jakim cudem, ostrza, sterczące na żelaznych drągach jak wiatraki, wirowały nieustannie. Nie przestały ani na chwilę.