Выбрать главу

— Felsenfeld cały dzień trzymał się za brzuch — mruczy Landsman z namysłem. — Chyba słyszałem, jak mówił „refluks”. — A potem: — Widzisz coś?

Szpringer patrzy zatroskany na skórę nad łokciem, gdzie ślady po opasce uciskowej nakładają się na siebie.

— Wygląda na to, że używał paska — mówi. — Tyle że jego pasek jest za szeroki na te ślady. — Pasek Laskera oraz dwie pary szarych spodni i dwie granatowe marynarki już wcześniej wylądowały w brązowej papierowej torbie.

— Sprzęt trzymał w szufladzie, w czarnej saszetce na suwak — mówi Landsman. — Wolałem nie przyglądać się bliżej.

Szpringer otwiera szufladę nocnej szafki Laskera i wyjmuje czarny neseserek. Rozpina suwak, po czym z jego gardła wydobywa się dziwny odgłos. Pokrywka zasłania wnętrze, więc Landsman nie od razu dostrzega, co wzbudziło takie zainteresowanie Szpringera.

— Wiesz coś o tym Laskerze? — pyta Szpringer.

— Zaryzykuję stwierdzenie, że czasem grywał w szachy — odpowiada Landsman. Jedną z trzech książek w pokoju jest wymięty tomik ze złamanym grzbietem — Trzysta partii szachowych Siegberta Tarrascha. W papierowej kieszonce, przylepionej do wewnętrznej strony tylnej okładki, tkwi karta biblioteczna, z której wynika, że ostatni raz książkę wypożyczono z centralnego oddziału Biblioteki Publicznej w Sitka w lipcu 1986 roku. Landsman nie potrafi powstrzymać myśli, że właśnie w lipcu 1986 roku pierwszy raz kochał się ze swoją przyszłą żoną. Bina miała wtedy dwadzieścia lat, a Landsman dwadzieścia trzy i był środek północnego lata. Lipiec 1986 — oto data wstemplowana do karty w kieszonce iluzji Landsmana. Pozostałe dwie książki to tanie kryminały w języku żydowskim. — Poza tym właściwie gówno wiem.

Jak Szpringer zdołał już wywnioskować ze śladów na ramieniu Laskera, zmarły zamiast opaski uciskowej używał skórzanego rzemyka, czarnego, szerokości około pół cala. Szpringer wyjmuje go teraz z neseserka, dwoma palcami, jakby się bał ukąszenia. W połowie rzemyka przyczepione jest skórzane pudełeczko, gdzie zazwyczaj przechowuje się skrawki pergaminu, na których skryba piórem i atramentem zapisał cztery fragmenty Tory. Pobożni Żydzi co rano okręcają czymś takim lewe ramię, drugim rzemykiem obwiązują czoło, po czym modlą się, aby zrozumieć Boga, który zmusza człowieka, by wykonywał te cholerne czynności każdego dnia swojego życia. Ale w pudełeczku Emanuela Laskera nie ma nic. Po prostu używał modlitewnego paska do zaciskania żyły.

— A to dopiero — mówi Szpringer. — Wiązał sobie żyły filakteriami.

— Jeśli się nad tym zastanowić — mówi Landsman — to trochę mi na takiego patrzył. Na pejsatego. Nabierają wyglądu… sam nie wiem. Jakby ktoś ich nagle ogolił.

Landsman naciąga rękawiczkę i chwytając Laskera za podbródek, obraca z boku na bok jego głowę z nabrzmiałą od krwi maską twarzy.

— Jeśli miał zarost, to dawno temu — mówi. — Na skórze nie widać przebarwień.

Puszcza Laskera i cofa się o krok. Właściwie nie można z całą pewnością stwierdzić, że Lasker należał do pejsatych. Ale ten podbródek tłustego chłopca i ogólna aura upadku wskazują, zdaniem Landsmana, że Lasker był kiedyś kimś więcej niż tylko bosym ćpunem w podrzędnym hotelu.

— Ileż ja bym dał — wzdycha — żeby poleżeć na słonecznych plażach Saskatoon.

Na korytarzu rozlega się szczęk metalu i uprzęży, i za chwilę do pokoju wchodzą dwaj ludzie z kostnicy, pchając przed sobą nosze na kółkach. Szpringer każe im zabrać również pojemnik na dowody i przygotowane torby, po czym oddala się ciężkim krokiem. Kółko jego wózka skrzypi potępieńczo.

— Kupa gówna — informuje Landsman chłopców z kostnicy, mając na myśli sprawę, nie ofiarę.

Osąd ten najwyraźniej ich nie dziwi, nie jest też niczym nowym.

Landsman wraca do siebie na górę spotkać się z butelką i szklanką z Wystawy Światowej, która wzbudziła w nim taki afekt. Siada na krześle przy biurku z płyty pilśniowej, podłożywszy pod tyłek brudną koszulę, wyjmuje z kieszeni polaroidowe zdjęcie i uważnie studiuje pozostawioną przez Laskera partię, próbując ocenić, czy na posunięciu są czarne, czy białe, i jaki powinien być następny ruch. Lecz bierek jest zbyt wiele, aby analizować ruchy w pamięci, a Landsman nie ma szachownicy, na której mógłby ustawić pozycję. Po kilku minutach ogarnia go senność. Ale nie, nie zaśnie — wie, że czekają go oklepane sny rodem z Eschera, krzywe szachownice i ogromne wieże, rzucające falliczne cienie.

Rozbiera się i wchodzi pod prysznic, a potem leży z otwartymi oczami, wyjmując wspomnienia — młodsza siostra w samolocie Super Cub, Bina latem 1986 roku — z plastikowych torebek pamięci. Przygląda im się, jakby miał przed sobą dawne maty i błyskotliwe posunięcia, znalezione w zakurzonej książce, skradzionej z biblioteki. Po półgodzinie tego rodzaju użytecznych zajęć wstaje, wkłada czystą koszulę i krawat, po czym udaje się do Komendy Głównej złożyć sprawozdanie.

5

Landsman znienawidził grę w szachy za sprawą swego ojca oraz wuja Herca. Obaj panowie zaprzyjaźnili się dawno temu, jeszcze w Łodzi, jako członkowie Młodzieżowego Klubu Szachowego Makabi. Landsman pamięta ich nieustanne opowieści o pewnym dniu latem 1939 roku, gdy sam wielki Tartakower zajrzał do klubu, aby dać chłopcom pokaz gry. Sawielij Tartakower, obywatel polski i arcymistrz, zasłynął powiedzonkiem: „Wszystkie błędy są już na szachownicy i tylko czekają, by je popełnić”. Przyjechał z Paryża, aby napisać sprawozdanie z turnieju dla francuskiego pisma szachowego, a przy okazji odwiedził starego towarzysza broni z okresu walk na rosyjskim froncie w armii Franciszka Józefa. Przyjaciel ów był obecnie prezesem klubu Makabi, i właśnie za jego namową arcymistrz Tartakower zaprosił najlepszego młodego gracza w klubie, Izydora Landsmana, żeby rozegrał z nim partię.

Zasiedli więc naprzeciwko siebie — rześki, rubaszny weteran wojenny w szytym na miarę garniturze oraz piętnastoletni jąkała z rozbieżnym zezem, rzadkimi włosami i wąsikiem, zazwyczaj branym za odcisk brudnego kciuka. Tartakower wylosował czarne, więc ojciec Landsmana zdecydował się na partię angielską. Przez pierwszą godzinę Tartakower grał nieuważnie, wręcz mechanicznie; wspaniały szachowy mechanizm pracował na jałowym biegu, odtwarzając ruchy z podręcznika. Po trzydziestu czterech posunięciach arcymistrz z łagodną wzgardą zaproponował przeciwnikowi remis. Ojcu Landsmana rozpaczliwie chciało się sikać i dzwoniło mu w uszach, miał wrażenie, że tylko odwleka nieuchronną klęskę — ale odmówił. Grał napędzany wyłącznie intuicją i desperacją. Opierał się, unikał wymiany figur, jako jedyne atuty mając dziki upór i szaleńcze wyczucie deski. Po siedemdziesięciu posunięciach, czterech godzinach i dziesięciu minutach Tartakower, tym razem bynajmniej nie łagodnie, znów zaproponował remis. Ojciec Landsmana, udręczony szumem w uszach, czując, że zaraz się zleje, propozycję przyjął. W późniejszych latach napomykał czasem, że jego mózg, ów dziwny narząd, nigdy całkiem nie ozdrowiał po mękach tej partii. Ale oczywiście miały nadejść gorsze męki.

„To wcale nie było przyjemne” — oznajmił podobno Tartakower ojcu Landsmana, wstając od stolika. Młody Herc Szemec, niezawodnie dostrzegając wszelką słabość, zauważył drżenie dłoni, w której arcymistrz ściskał pośpiesznie dostarczony kieliszek tokaju. Wskazując palcem czaszkę Izydora Landsmana, Tartakower dodał: „Ale z pewnością lepsze niż to, co się dzieje TAM”.

Niespełna dwa lata później Herc Szemec z matką i siostrzyczką Frejdl przybył z pierwszą falą galicyjskich osadników na Wyspę Baranowa w stanie Alaska. Przypłynął na otoczonym złą sławą transportowcu Diamond, jednostce z I wojny światowej, którą sekretarz spraw wewnętrznych Ickes nakazał wyciągnąć z naftaliny i nieco dwuznacznie przemianować — tak przynajmniej głosi legenda — na cześć zmarłego Anthony —ego Dimonda, niegłosującego delegata Terytorium Alaski do Izby Reprezentantów. (W chwili swej śmierci wskutek wypadku na skrzyżowaniu w Waszyngtonie, D.C., z udziałem niejakiego Denny’ego Lanninga, szlemiela i pijanego kierowcy taksówki — po wsze czasy bohatera sitkańskich Żydów — delegat Dimond zdołał już prawie ukatrupić na forum komisji ustawę o alaskijskim osadnictwie). Herc Szemec, chudy, blady i oszołomiony, wynurzył się z ciemności, smrodu zupy i rdzawych kałuż w brzuchu Diamonda prosto w czystość, chłód i aromat sitkańskiej sosny. Zgodnie z warunkami ustawy o alaskijskim osadnictwie z 1942 roku, i on, i jego rodzina oraz pobratymcy zostali następnie policzeni, zaszczepieni, odwszeni i oznakowani jak wędrowne ptaki. W tekturowych portfelach mieli odtąd zawsze nosić „paszport Ickesa”, specjalną nadzwyczajną wizę, wydrukowaną na specjalnym marnym papierze specjalną rozmazującą się farbą.