Выбрать главу

Osiedle Szwarcer-Jam, zbudowane przez rosyjskich sztarkierów na terenach, które aż się proszą o trzęsienie ziemi, powstało w połowie lat osiemdziesiątych, w pierwszych upajających dniach po legalizacji hazardu w kasynach. Wczasy w timesharingu, domy do wynajęcia, garsoniery — takie było zamierzenie, w samym zaś centrum kasyno Grand Jałta i stoły do ruletki. Ale hazard się skończył, zakazany przez ustawę o przestrzeganiu tradycyjnych wartości, i w budynku kasyna mieszczą się obecnie supermarkety KoszerMart, Walgreens, a także outlet Big Macher. Sztarkierzy wrócili do nielegalnego finansowania polityki, totka i gry w kości na statkach zacumowanych tuż za granicą wód przybrzeżnych. Żądni uciech turyści ustąpili populacji mętów z wyższych sfer, imigrantów z Rosji, garstki ortodoksyjnych Żydów oraz przedstawicieli cyganerii i wolnych zawodów, znęconych aurą przebrzmiałego blichtru, która unosi się nad dzielnicą niby wstążka srebrnej lamety na suchej gałęzi.

Tajcz-Szemecowie mieszkają na dwudziestym czwartym piętrze Dniepru, okrągłego wieżowca w kształcie wiązki spinek do krawata. Wielu lokatorów, wzgardziwszy pięknem widoku na zaklęsły stożek Mount Edgecombe, połyskującą Agrafkę i światła Untersztatu na rzecz dodatkowej przestrzeni życiowej, zdecydowało się na oszklenie półkolistych balkonów i zamontowanie żaluzji. Tajcz-Szemecowie dokonali tej przeróbki, gdy pojawiło się ich pierwsze dziecko. Teraz na zabudowanym balkonie sypiają dwa Tajcz-Szemeciątka, wystawione na zewnątrz jak nieużywana para nart.

Landsman parkuje super sporta za śmietnikiem, na kawałku asfaltu, który zaczął uważać za własny, choć zapewne poważnemu człowiekowi nie przystoi żywić tak ciepłych uczuć do miejsca parkingowego. Poważny człowiek nie powinien zakładać, nawet w głębi serca, że możność postawienia samochodu dwadzieścia cztery piętra pod lokalem, do którego ma nieustające zaproszenie na śniadanie, to coś w rodzaju powrotu do domu.

Dochodzi wpół do siódmej, więc chociaż Landsman jest niemal pewny, że wszyscy Tajcz-Szemecowie już wstali, postanawia iść schodami. Klatka schodowa Dniepru pachnie morskim powietrzem, kapustą i zimnym betonem. Na górze Landsman wynagradza sobie ten trud, zapalając papierosa, po czym staje na wycieraczce Tajcz-Szemeców, tuż obok mezuzy, i zanosi się kaszlem, wypluwając jedno płuco i pół drugiego. Drzwi otwierają się i staje w nich Ester-Malke. W dłoni trzyma test ciążowy z kropelką czegoś, chyba moczu, na istotnym końcu paska, lecz napotykając wzrok Landsmana, bez mrugnięcia okiem chowa test do kieszeni szlafroka.

— Istnieje coś takiego jak dzwonek, wiesz o tym? — pyta zza ceglastorudej zasłony splątanych, równo obciętych włosów, zbyt cienkich na taką fryzurę. Mają zwyczaj opadać jej na twarz, zwłaszcza kiedy stroi sobie żarty. — Ale oczywiście kaszel też działa.

Odwraca się od otwartych drzwi, zostawiając Landsmana na grubej kokosowej wycieraczce z napisem SPADAJ. Landsman dotyka mezuzy dwoma palcami, muska je ustami (tak robią wierzący Żydzi, na przykład Miśko, albo szydercze dupki, na przykład Landsman), po czym wiesza płaszcz i kapelusz na jelenich rogach w korytarzu i podąża do kuchni za chudym tyłkiem Ester-Malke, ciasno owiniętym w biały szlafrok. Kuchnia jest wąska i urządzona jak kambuz: kuchenka, zlewozmywak i lodówka po jednej stronie, szafki po drugiej. Dalej rozciąga się jadalniosalon, oddzielony barkiem śniadaniowym i dwoma stołkami. Na kuchennym blacie maszynka do gofrów puszcza dziecinne, rysunkowe obłoczki pary. Ekspres do kawy charczy i pluje jak niedołężny żydowski gliniarz po wejściu na dziesiąte piętro.

Landsman przemyka się do ulubionego stołka i wyjmuje z kieszeni tweedowej marynarki komplet szachów, kupiony przed chwilą w nocnym drugstorze na placu Korczaka.

— Tłuścioch jeszcze w piżamie? — pyta.

— Właśnie się ubiera.

— Gruby bachor?

— Ciągnie go za krawat.

— A ten drugi, jak mu tam? — Stosownie do najnowszej mody na imiona pochodzące od nazwisk, „drugi” nazywa się Fejngold Tajcz-Szemec, w skrócie Goldy. Cztery lata temu Landsman miał zaszczyt trzymać Goldy’ego za wątłe nóżki, podczas gdy wiekowy Żyd z nożem obrabiał mu napletek. — Jego Wysokość?

W odpowiedzi Ester-Malke wskazuje głową jadalnio-salon.

— Ciągle chory? — pyta Landsman.

— Dzisiaj jest trochę lepiej.

Landsman omija barek śniadaniowy oraz stół jadalny ze szklanym blatem i podchodzi do białej rozkładanej kanapy. Musi osobiście sprawdzić, jaką krzywdę telewizja wyrządza jego „chrześniakowi”.

— Patrz, kto przyszedł — mówi.

Goldy ma na sobie piżamkę w niedźwiadki polarne, szczyt oldskulowego szyku dla żydowskiego dziecka na Alasce. Niedźwiedzie polarne, śnieżynki, igloo i inne kojarzące się z Północą obrazki, wszechobecne, kiedy Landsman był chłopcem, znów są modne, tyle że tym razem ich wydźwięk jest raczej ironiczny. Śnieżynki i owszem — Żydzi je tu zastali, chociaż wskutek efektu cieplarnianego jest ich niepomiernie mniej niż w dawnych czasach. Za to nie ma niedźwiedzi polarnych. Nie ma igloo. Nie ma reniferów. Jest tylko kupa wściekłych Indian, mgła i deszcz, oraz trwające od pół wieku wrażenie pomyłki, tak dojmujące, tak głęboko ugruntowane w organizmach Żydów, że pojawia się wszędzie, nawet na piżamkach ich dzieci.

— No jak, Goldełe, gotów do pracy? — pyta Landsman, kładąc dłoń na przyjemnie chłodnym czole chłopca. Prostuje mu przekrzywioną jarmułkę z Psem Kłapiszem i poprawia przytrzymującą ją spinkę. — Gotów do walki z przestępczością?

— Jasne, wujku.

Landsman podaje rękę chłopcu i Goldy, nie patrząc, wsuwa suchą łapkę w jego dłoń. Po jego wilgotnych ciemnobrązowych źrenicach żegluje maleńki prostokącik błękitnego światła. Landsman już przedtem oglądał z malcem ten program na kanale edukacyjnym. Podobnie jak pozostałe dziewięćdziesiąt procent programów telewizyjnych, został on importowany z południa i zdubbingowany w języku żydowskim. Jego bohaterowie to dwoje dzieci, które noszą żydowskie imiona, wyglądają jak półkrwi Indianie i najwyraźniej nie mają rodziców. Mają za to kryształową, czarodziejską smoczą łuskę, która na życzenie przenosi ich do krainy pastelowych smoków, cierpiących na rozmaite stadia skretynienia. Dzieciaki, które spędzają coraz więcej czasu ze swoją czarodziejską łuską, pewnego dnia na dobre odchodzą do krainy tęczowego idiotyzmu, aby już nigdy nie powrócić; nocny portier znajduje ich oboje w tanim hoteliku, każde z kulą w potylicy. Być może, myśli Landsman, coś jednak zostało zagubione w tłumaczeniu.

— Wciąż chcesz być gliniarzem, gdy dorośniesz? — pyta. — Jak tato i wujek Mejer?

— Tak — mówi Goldy bez entuzjazmu. — Chcę.

— Zuch chłopak.

Znów podają sobie dłonie. Ta rozmowa to dla Landsmana odpowiednik całowania mezuzy: coś, co w intencji jest żartem, a staje się ostatnią deską ratunku.

— Zamierzasz zacząć grać w szachy? — pyta Ester-Malke, kiedy Landsman wraca do kuchni.

— Boże uchowaj — zaprzecza Landsman. Wdrapuje się na stołek i walcząc z maleńkimi pionami, skoczkami i królami przenośnego kompletu, ustawia na szachownicy pozycję osieroconą przez rzekomego Emanuela Laskera. Z trudem odróżnia bierki, lecz za każdym razem, gdy próbuje im się bliżej przyjrzeć, wypadają mu z palców na podłogę.

— Nie gap się na mnie — mówi do Ester-Malke trochę na wyrost. — Nie lubię tego.

— Do diabła, Mejer — odpowiada Ester-Malke, patrząc mu na ręce. — Masz trzęsionkę.