Выбрать главу

— To dla mnie wielki zaszczyt — mówi gadający osioł albo też Szprinca Rudaszewska, skryta za plecami żony rabina.

— Złapiemy go — przyrzeka Bina. — Detektyw Landsman właśnie mi to przysiągł.

— Wiem, co są warte jego przysięgi — zauważa pani Szpilman. — I ty też.

— Hej! — wola Landsman, lecz rebecyn już zdążyła się odwrócić i na powrót zniknąć w koślawym budyneczku.

— No dobra — mówi Bina, klaszcząc w dłonie. — Do roboty. Co robimy?

Landsman przebiera palcami na kierownicy, rozmyślając o wartości swoich przysiąg. Nigdy Biny nie zdradził. Nie ma jednak wątpliwości, że ich małżeństwo rozpadło się wskutek braku wiary. Nie wiary w Boga bądź w Binę i jej charakter, lecz w fundamentalne założenie, że wszystko, co ich spotyka od chwili, gdy się poznali, dobrego czy złego, jest im pisane. Głupiej wiary kojota, która pozwala mu latać tak długo, jak długo wmawia sobie, że latać potrafi.

— Cały dzień marzę o gołąbkach — mówi.

45

Od lata 1986 roku do wiosny 1988, kiedy to wreszcie otwarcie sprzeciwili się starym Gelbfiszom i zamieszkali razem, Landsman co noc zakradał się do domu Biny, żeby się z nią kochać. Co noc — chyba że się kłócili, a czasem nawet w środku kłótni — wspinał się po rynnie do okna jej sypialni i kładł w jej wąskim łóżku. I co rano o świcie go odprawiała.

Dzisiaj wspinaczka trwała dłużej i wymagała więcej wysiłku, niż w swojej próżności gotów jest przyznać. Dokładnie w pół drogi, przy oknie jadalni pani Ojszer, Landsman się pośliznął i swobodnie, acz emocjonująco, zawisł głową w dół nad czarną otchłanią podwórka Gelbfiszów. Gwiazdy nad głową, Niedźwiedzica i Wąż, zamieniły się miejscami z azalią i rozwalonym sukotowym szałasem sąsiadów. Na dobitkę, usiłując się ratować, Landsman rozdarł nogawkę o aluminiowy uchwyt, dawnego wroga w walce o panowanie nad rynną. Grę wstępną kochanków zapoczątkowały zatem kłęby gazy, którą Bina opatrzyła rozciętą łydkę Landsmana. Łydkę piegowatą i szorstką, z dziwnym, jak na wiek średni, wykwitem czarnych włosów.

Leżą na boku — para starzejących się żydków, sklejonych ze sobą niczym stronice rodzinnego albumu. Jej łopatki ugniatają jego klatkę piersiową. Jego rzepki tkwią wtulone w wilgotną miękkość pod jej kolanami. Jego usta mogą dmuchnąć w filiżanki jej uszu. A ów narząd Landsmana, który od dawna był siedzibą i symbolem jego samotności, znajduje schronienie we wnętrzu przełożonej — a przedtem, przez dwanaście lat, żony. Choć, prawdę mówiąc, jego pozycja w jej ciele jest nader niepewna i byle kichnięcie może ją zdestabilizować.

— Cały ten czas — mówi Bina. — Dwa lata.

— Cały ten czas.

— Ani razu.

— Ani, ani.

— Byłeś samotny?

— Raczej tak.

— I miałeś chandrę?

— Najczarniejszą. Ale nie aż taką, żebym się oszukiwał, że seks z przypadkową Żydówką coś poprawi.

— W gruncie rzeczy przypadkowy seks tylko pogarsza sprawę.

— Doświadczenie przez ciebie przemawia?

— Dupczyłam się z dwoma facetami w Jakowy. Jeśli chcesz wiedzieć.

— Dziwne — mówi Landsman po zastanowieniu — ale chyba nie bardzo.

— Z dwoma albo trzema.

— Nie potrzebuję sprawozdania.

— Nu, więc tylko walisz konia?

— Z regularnością, która by cię zdziwiła u tak niesfornego żydka.

— A teraz? — pyta ona.

— Teraz? Teraz to szaleństwo — mówi on. — Nie wspominając o niewygodzie. Poza tym chyba krew mi leci z nogi.

— Chodziło mi o to, czy teraz czujesz się samotny.

— Kpisz sobie czy co? Ściśnięty w tej puszce od sardynek?

Zanurza nos w gęstym, miękkim gąszczu włosów Biny i wciąga powietrze. Rodzynki, ocet, słone tchnienie potu na jej karku.

— Jak pachną?

— Rudo.

— Wcale nie.

— Pachną jak Rumunia.

— Sam pachniesz jak Rumun — odcina się ona. — Ze skandalicznie owłosionymi nogami.

— Zrobił się ze mnie straszny pierdziel.

— Ze mnie też.

— Nie potrafię nawet wejść na schody. Włosy mi wypadają.

— Mam dupę jak mapa topograficzna.

Jego palce potwierdzają tę informację. Grzbiety i wklęśnięcia, gdzieniegdzie wyraźnie zaznaczony pryszcz. Obejmuje ją ostrożnie w talii i ujmuje piersi, ważąc je w dłoniach. Z początku nie potrafi przywołać żadnego wspomnienia, nie ma z czym porównać ich wielkości i stanu, więc wpada w lekką panikę. Zaraz jednak stwierdza, że są takie jak zawsze, rozstawione dokładnie na długość dłoni, utworzone z tajemniczego stopu ciężaru i czułości.

— Nie zejdę po tej rynnie — oświadcza. — Tyle ci powiem.

— Mówiłam, żebyś wszedł schodami. Rynna to był twój pomysł.

— To wszystko mój pomysł — mówi on. — To zawsze był mój pomysł.

— Jakbym nie wiedziała — mówi ona.

Długo leżą, nie odzywając się więcej. Landsman czuje, że ciało u jego boku z wolna wypełnia się czerwonym winem. Po kilku chwilach Bina zaczyna chrapać. Przynajmniej chrapanie jest takie jak dwa lata temu, bez najmniejszej wątpliwości. Pobrzmiewa w nim brzęczenie podwójnego stroika, trzmielowe continuo gardłowego mongolskiego śpiewu, majestat powolnego oddechu wieloryba. Landsman dryfuje w łóżku Biny, niesiony miarowym szmerem jej oddechu. W jej ramionach, otoczony wonią jej pościeli, silną, lecz przyjemną — tak pachną nowe skórzane rękawiczki — po raz pierwszy od wieków czuje się bezpieczny. Senny i spełniony. No widzisz, Landsman, myśli. Tę woń i tę dłoń na brzuchu przehandlowałeś za całe życie milczenia.

Siada, rozbudzony, nienawidząc sam siebie — tchórz, jak nigdy dotąd niegodny cudownej giemzowej kobiety, którą trzyma w objęciach. Owszem, Landsman rozumie, że równie dobrze mógłby szczać do oceanu, że wybór, którego dokonał, był nie tylko słuszny, lecz jedyny możliwy. Rozumie, że konieczność krycia ciemnych sprawek chłopców z górnej półki to coś, z czego gliniarze czynią cnotę od zarania policyjnej pracy. Rozumie, że gdyby opowiedział komuś — dajmy na to Dennisowi Brennanowi — to, co wie, chłopcy z górnej półki znaleźliby sposób, by go uciszyć, tym razem na własnych warunkach. Dlaczego więc serce mu dzwoni jak kubek więźnia po kracie żeber? Dlaczego ma wrażenie, że wonne łóżko Biny jest jak mokra skarpeta, para ciasnych majtek, wełniany garnitur w upalne popołudnie? Zawarłeś umowę, więc bierz swoje i w nogi. Daj sobie spokój. Co z tego, że w dalekim, słonecznym kraju ktoś poszczuł ludzi na siebie nawzajem, aby za ich plecami przejąć i pogrodzić ów słoneczny kraj? Co z tego, że los Okręgu Sitka jest przypieczętowany? Co z tego, że zabójca Mendla Szpilmana, kimkolwiek jest, chodzi na wolności? No, co z tego?

Landsman wstaje z łóżka; jego rozdrażnienie niczym piorun kulisty skupia się wokół szachów w kieszeni marynarki. Rozkłada szachownicę, zastanawia się i myśli: przeoczyłem coś w tamtym pokoju. Nie, niczego nie przeoczył. A nawet gdyby tak było, to już tego nie ma. Ale przecież niczego w pokoju nie przeoczył. Ale coś przeoczyć musiał.

Jego myśli są igłą do tatuażu, która mozolnie zaczernia listek asa pik. Są trąbą powietrzną, która krąży w kółko nad jakąś nieszczęsną zgniecioną przyczepą. Skupiają się, ciemnieją, gęstnieją, aż zostaje z nich tylko mały punkt, czarny otwór w potylicy Mendla Szpilmana.