Выбрать главу

– Czasem nawet u nas może się wydarzyć coś nowego – rzekł z urazą, kierując się ku drzwiom.

– Owszem, może – zgodził się Kollberg. – Tylko zapomniałeś, że Matsson zapodział się na Węgrzech, dokąd pojechał po więcej towaru dla swoich kantowanych nieszczęśników. Spadaj!

Stenström zmył się.

– Byłeś złośliwy – zauważył Martin Beck.

– To niech ruszy mózgownicą.

– Właśnie to zrobił.

– Tere-fere.

Martin Beck wyszedł na korytarz. Stenström wkładał płaszcz.

– Obejrzyj ich paszporty.

Stenström pokiwał głową.

– Nie jedź sam.

– Bo co? Są groźni? – zapytał zjadliwie.

– Rutyna.

Martin Beck wrócił do Kollberga. Milczeli, dopóki nie zadzwonił telefon.

Martin Beck podniósł słuchawkę.

– Połączenie z Budapesztem zostało przesunięte z siedemnastej na dziewiętnastą – poinformowała telefonistka.

– To nie jest przyjemne – odezwał się po chwili Kollberg.

– Fakt – przyznał Martin Beck. – I nie będzie.

Bez wdawania się w dyskusję wiedzieli mniej więcej, co się stało i co się stanie.

– Dwie godziny – powiedział Kollberg. – Rozejrzymy się?

– Tak.

Wjechali na Västerbron. Sobotni ruch zelżał, most świecił pustkami.

Prawie. Wyprzedzili jakiś niemiecki autokar. Martin Beck zauważył, że turyści wstają z miejsc i patrzą na mieniący się srebrzyście Riddarfjärden i spowite w dżdżystej mgiełce kontury Sztokholmu.

– Tylko Molin mieszka za miastem – skonstatował Kollberg. – Zaczniemy od niego.

Minęli Liljeholmsbron i zamglone Årstafältet, z Sockenwägen Kollberg skręcił w wąską uliczkę wijącą się między willami, chwilę błądził, wreszcie trafił i jadąc w żółwim tempie, odczytywał numery na furtkach.

– O, tutaj. Molin mieszka po lewej. Wchodzi się z tej strony. Prawdopodobnie kiedyś był to dom jednorodzinny. Teraz go podzielili, drugie wejście jest od tyłu.

– Kto mieszka w drugiej części? – zapytał Martin Beck.

– Emerytowany celnik z żoną.

Przed willą zobaczyli duży zdziczały ogród, w którym rosły sękate jabłonie i gąszcz krzaków owocowych. Ale żywopłot był zadbany i siatkowa furtka świeżo pomalowana na biało.

– Spory ogród – zauważył Kollberg. – Guzik widać. Chcesz się trochę poprzyglądać?

– Nie, jedź.

– No to teraz do Gunnarssona. Svartensgatan sześć.

Nynäsvägen dojechali na Södermalm i zaparkowali na Mosebacke torg. Stara kamienica z dużym wybrukowanym podwórkiem była tuż przy placu. Gunnarsson zajmował trzecie piętro, okna jego mieszkania wychodziły na ulicę.

– Niedawno się tu wprowadził – powiedział Martin Beck, kiedy odjeżdżali z Mosebacke torg.

– Tak, pierwszego lipca.

– Przedtem mieszkał w Hagalund. Wiesz, gdzie?

Kollberg zatrzymał się na czerwonym świetle przy kościele Jakuba i kiwnął głową w stronę dużych okien baru Opera.

– Może teraz wszyscy tam siedzą. Z wyjątkiem Matssona. Hagalund? Tak, pamiętam adres.

– To dobrze. Ale najpierw pojedź Strandvägen, chciałbym popatrzeć na statki.

Pojechali Strandvägen. Martin Beck patrzył na statki. Przy nabrzeżu Blasieholm cumował duży biały jacht dalekomorski z amerykańską flagą na rufie, a koło Djurgårdsbron kołysała się polska łódź motorowa, wciśnięta między dwie ålandzkie szkuty.

Przed bramą domu Pii Bolt na Strindbergsgatan jakiś chłopczyk w kraciastym owerolu i zydwestce jeździł tam i z powrotem czerwonym piętrowym autobusem z plastiku, wydając odgłos przypominający warkot silnika. Kiedy zahamował, żeby przepuścić Kollberga i Martina Becka, zawarczał trochę ciszej i mniej rytmicznie.

W bramie Stenström z ponurą miną czytał listę Kollberga.

– Po co tu sterczysz? – zagaił Kollberg.

– Nie ma jej. Pod Cynowym Pucharem też jej nie było. Zastanawiam się, co dalej. Jeśli macie ochotę mnie zmienić, chętnie wrócę do domu.

– Spróbuj w barze Opera – podsuflował Kollberg.

– Dlaczego jesteś sam? – zapytał Martin Beck.

– Rönn wróci lada moment. Poszedł do ciotki z kwiatami. Ma urodziny, mieszka tuż za rogiem.

– Jak idzie?

– Sprawdziliśmy Lunda i Kronkvista. O północy przenieśli się z baru Opera do Hamburger Börs[7], spotkali tam dwie znajome dziewczyny i o trzeciej nad ranem wylądowali w domu jednej z nich. – Stenström zajrzał do notatek. – Nazywa się Svensson, mieszka na Sagavägen na Lidingö. Zostali tam do ósmej rano, potem pojechali taksówką do roboty. Od pierwszej po południu do piątej siedzieli Pod Cynowym Pucharem, skąd wyprawili się do Karlstadu, żeby zrobić jakiś reportaż. Innych jeszcze nie zdążyłem sprawdzić.

– Jasne, rozumiem. Pracuj dalej. Będziemy na komendzie po siódmej. Zadzwoń, jeśli skończysz o sensownej porze.

Ruszyli do Hagalund. Deszczyk przybrał na sile. Kiedy Kollberg zahamował przed niską, trzypiętrową czynszówką, gdzie jeszcze dwa miesiące temu mieszkał Gunnarsson, woda strumieniami spływała po szybach, ciężkie krople ogłuszająco bębniły w dach samochodu.

Podnieśli kołnierze płaszczy i wbiegli do bramy. Na drzwiach na drugim piętrze była wizytówka przypięta pinezkami. Nazwisko zgadzało się z tym, które zobaczyli na tabliczce w bramie. Wizytówka i tabliczka różniły się odcieniem bieli od pozostałych.

Wrócili do samochodu, objechali budynek i zatrzymali się od frontu.

Gunnarsson przypuszczalnie zajmował pokój z kuchnią.

– Dwa okna – powiedział Kollberg. – To mi wygląda na kawalerkę. Przeprowadził się do większego, bo będzie się żenił.

Martin Beck patrzył w deszcz. Chciało mu się palić, przemarzł. Po drugiej stronie ulicy było pole i zalesiony pagórek. Na polu wznosił się nowiutki wieżowiec, tuż obok stawiano następny. Najpewniej cały teren zaroi się od identycznych domów. Z nieciekawej czynszówki, w której mieszkał Gunnarsson, rozciągał się przynajmniej miły dla oka widok. Teraz nic po nim nie zostanie.

Pośrodku pola zobaczył zwęglone resztki wiejskiej zagrody.

– Pożar?

Kollberg pochylił się nad kierownicą i zmrużył oczy.

– Stara chałupa. Widziałem ją zeszłego lata. Wspaniała, drewniana, ale opuszczona, nikt tam nie mieszkał. Myślę, że sfajczyli ją strażacy. No wiesz, w ramach ćwiczeń. Podpalają i gaszą, podpalają i gaszą, i tak w kółko, dopóki nie sfajczą do imentu. Szkoda chałupy. Ale muszą być działki pod nowe domy. – Spojrzał na zegarek i włączył silnik. – Zbierajmy się, jeśli mamy zdążyć na tę twoją pogawędkę.

Deszcz zalewał przednią szybę, Kollberg musiał prowadzić ostrożnie. W drodze na komendę nie odzywali się do siebie. Kiedy wysiedli z samochodu, była za pięć siódma i zdążyło się ściemnić.

Telefon zadzwonił punktualnie o siódmej. Niesamowite. Faktycznie, niesamowite.

– Gdzie, do cholery, jest Lennart?! – powiedziała żona Kollberga.

Martin Beck przekazał słuchawkę i starał się nie słuchać wyjaśnień kolegi.

– Tak, niedługo przyjdę… Tak, za krótką chwilkę…Jutro? Nie bardzo…

Martin Beck czmychnął do toalety, skąd wyszedł dopiero na dźwięk odkładanej słuchawki.

– Powinniśmy mieć dziecko – skonstatował Kollberg. – Biedactwo, siedzi sama w domu i czeka na mnie.

Pobrali się zaledwie pół roku temu, wszystko się jeszcze jakoś ułoży.

Chwilę później odezwał się Szluka.

– Przepraszam, że musiał pan czekać. W sobotę trudniej o kontakt z ludźmi. W każdym razie miał pan rację.

– Co do paszportu?